19 Mar Zeitgeist
„Coś nieukojonego, ukoić się niedającego jest we mnie, i owo głosić się pragnie. […] Przeobrażam się zbyt szybko: moje dziś obala me wczoraj.” /F. Nietzsche, „Tako rzecze Zaratustra”/
„Dzień po” katalizatorem napływów reakcji psychosomatycznych. Zeigeist już nie taki śpieszny, raptowny, łatwowierny. Koncepcja jego wyprzedzania i pozornego ulepszania już nie tak oczywista i klarowna. Interakcja artystyczna już nie tak prosta, nie tak hierarchiczna; bo i przekraczanie granic stało się nazbyt oczywiste. Kiedy „szokowanie” staje się normą, to trzeźwiejemy nader szybko i skutecznie.
Całość wydawała się dość prosta i logiczna – obowiązuje nas powinność wobec upływu czasu, wobec tego nieuniknionego, nieustannego rozwoju, którego ceną jest coraz większe osamotnienie jednostki, w tym „procesie’ biorącej zalękniony, niezrozumiany udział (tak – wszyscy mielibyśmy być Józefami K. sądzonymi na tyłach taniej pralni w ubogiej kamienicy). Idea „Zeitgeistu” wiążąca się z koniecznością „wyprzedzania” samej siebie, wykraczania poza obecne granice poznania, wprowadziła sztukę na obszar niebezpiecznej powinności – stałego poszukiwania nowego, niedostępnego języka komunikacji, a co za tym idzie, także udowadniania konieczności swojego istnienia oraz elitaryzmu. Owa „odkrywczość” wyprowadziła twórcę poza granice estetycznych założeń artystycznych działań człowieka. Decorum stało się passe, bo i sztuka miała oddziaływać na odbiorcę tylko jednowymiarowo – poprzez opis załączony do niezrozumiałego dzieła. Do jego treści. zbliżyć się można tylko poprzez załączoną instrukcję obsługi, opisującą jej zawartość, działanie oraz możliwe skutki niepożądane. Może taki to związek z czasami współczesnymi? „Przed użyciem zapoznaj się z treścią ulotki dołączoną do opakowania”?
Wiara w postęp ma jednak swoją wysoką cenę. Przede wszystkim prowadzi na manowce zarówno twórców jak i zniekształca sam sens istnienia sztuki i jej odbiorców. Pewnym znanym sposobem radzenia sobie z odpływem publiczności „awangardowej” było argumentowanie przez twórców, że owa po prostu nie rozumie, więc stała się niegodną by przed nią performować. To niebezpieczne zagadnienie „rozumienia” sztuki współczesnej, prowadzić może do głębszej refleksji nad istotą gestu twórczego. Czy jego kwintesencją miałaby być intelektualizacja, prezentowanie coraz to nowych zagadek, łamigłówek dźwiękowych tudzież wizualnych „zadawanych” niejako mimochodem tej podłej publiczności, która niegodna, nic zrozumieć nie chce? Czy jednak nie należy ona do tej części ludzkiego życia, w której poprzez empiryczny kontakt z dziełem, odbiorca staje się jego współtwórcą, wypełniając go własną treścią emocjonalną, uwagą i zaangażowaniem duchowym? By jednak tak się stało, muzyka nie może porzucać swoich podstawowych czynników, atrybutów za pomocą których, może ona silnie oddziaływać na odbiorcę prawdziwie współczesnego.
Co ma do zaproponowania awangarda człowiekowi XXI wieku. Personie „piśmiennej tylko w celach użytkowych”, zrytmizowanej na wzór wszechogarniającego beatu, nie nucącej już pod prysznicem, zniewolonej przez media, oraz komunikatory społecznościowe, znudzonej, poszukującej uproszczenia. Co ma do zaproponowania jednostce wolnej, odnajdującej w naturze ciszę, spokój, prastarą harmonię i kolej rzeczy – cudowne następstwo, hierarchie, która zachwyca swą nieustępliwością, porządkiem, istnieniem konkretnych, znanych form? Co pragnie zakomunikować pokoleniu na nowo odczuwającemu potrzebę i konieczność istnienia zobiektywizowanego piękna, w którym odnaleźć można duchową przystań ideału, porządkującego nieubłaganą przestrzeń codzienności. Lub też jak odnieść się pragnie do redefinicji religii i poszukiwania nowego systemu wartości, w którym najważniejszym czynnikiem kształtującym świadomość staje się wewnętrzna samodyscyplina, wrażliwość, czułość w dostrzeganiu i doświadczaniu świata?
Wydaje się, że w każdym przypadku, koniecznym warunkiem zaistnienia niekłamanej, sakralnej interakcji między muzyką, a jej odbiorcą jest wykorzystanie podstawowych elementów dzieła muzycznego, zgodnie z ich przeznaczeniem – melodii, rytmu i harmonii. Porzucenie mrzonek, że tylko poprzez ich destrukcje, artysta może komunikować się w sposób nieskrępowany. Tak jak literatura komunikuje się ze swym czytelnikiem poprzez zdania, metafory, opisy, a nie pojedyncze nic nie znaczące słowa, lub zestawy sylab pozbawione treści. Wbrew filozofii Cage’a – nie każdy dźwięk jest muzyką, jak i nie każde słowo wypowiadane przez człowieka staje się częścią wielkiego, szekspirowskiego dramatu, czy nie każda plama staje się częścią obrazu.
W rytmie, współczesna jednostka odnajduje puls codziennej egzystencji – szkielet, nadający komunikowanej treści pewien zarys podprogowego przekazu. W melodii drzemie wciąż nieodparta siła komunikacji zdarzeń, stanów emocjonalnych, zaś harmonia, to przecież paleta odcieni kolorystycznych oraz materia tworząca ciąg fenomenalnych napięć, w których drzemie potencjał prezentacji niewypowiedzianego. Istnieje też prastare pojęcie formy, dzięki której, nasz odbiorca przynajmniej wie, kiedy utwór się zaczyna i kończy, tak jak powinien wiedzieć gdzie jest „wejście do” i „wyjście ewakuacyjne z” budynku, choćby nie wiem jak fikuśnie zaprojektowanego.
Taki Zeitgeist nowy – odwrócenie głowy od konieczności „wyprzedzania czasu” w stronę starych ideałów oraz odradzającej się koncepcji piękna.