W sieci zaklęci

W sieci zaklęci

Czas się wydłuża. Wyostrza. Coś rodzi się z niczego i niczym włada. Zasubskrybowana kalejdoskopiczna perspektywa. Białe noce z pozornego tylko punktu widzenia zapuszczają korzenie w jasnościach dnia. Czerwcowa alegoria wieczności, trwania takiego, które nie poddaje się dyktatowi żadnego z czasów. Bo wieczność to przerażająca bezczasowość, niedoprecyzowane istnienie w bezkresie bezcelowości. Bez. Podobno szczęście wieczne, choć przerażające dla ciała co tu, w terminach, deadlinach, planowości, skuteczności, policzalności, znajduje dla siebie czas na nagrodę – poza czasowość chwilową.

W świecie Pana Ignacego działanie uznać należałoby za niezbędną składową egzystencji. Taką jedną z wielu obok oddychania, zjadania istot okolnych, rozmnażania, celowości bytowania – przewodniczenia choćby małej grupie w stadzie. Działanie to podstawowy wyznacznik ekspresji ducha – głosił Ignacego napis na stronie głównej wielkiej księgi twarzy. Tam – tu, decyzyjność, samoświadomość, decydowanie o własnych krokach, przemyślanie, wymyślanie (głównie siebie na nowo), wiara w postęp, choćby przymusowy. Świat Pana Ignacego zatem, to mieszanina doświadczeń w pewnej mierze realnych, edukacji, oraz skumulowanej potęgi egzystencji wirtualnej – a więc czytania fakenewsowych artykułów, brania udziału w sondach, podglądania najbardziej lubieżnych ze stron, w afekcie nawet – sprzedaż swoich danych dla zaspokojenia dziennej dawki „chuci” – na przekór wiernej walce o prawa do swobody, intymności, prywatności, która dominowała jego dzienne „wirtualne” działania.

Paradoks Pana I. Wzmacnianie swojej kruchej osobowości poprzez jej na pół świadome przyduszanie.

Nic więc dziwnego, że Ignacego fakt lockdownu po prostu zmieszał. Lockdown zderzył ze sobą bowiem dwie przeciwstawne siły, które istniały współmiernie, wiernie, wbrew logice emocjonalnej w życiu zagubionego Ignasia, tuż po podpięciu do smartfonowego respiratora. I tak oto, jednego z tych nużących, mglistych, niezdecydowanych marcowych dni, it Pana Ignacego musiało zmierzyć się z dwiema narastającymi w nim siłami – odwiecznym lękiem przed wiecznością, bezkresowością, bezcelowością, bezczasowością, przed tymi wszystkimi strasznymi bezami z chęcią zamknięcia się w życiu wirtualnym, półwidocznym, niedoświadczalnym. Życiu, które według P. I. łatwiej logicznie sterować. Życiu w którym wybiera się tylko te zdjęcia z białymi zębami w szerokim uśmiechu, zawsze w uczesaniu wyjściowym, promiennym pozdrowieniu, zadowoleniu. Życiu, gdzie wstawia się tylko czyste, idealne nagrania. Życiu w którym można nabluzgać na jednym z forów popierających jedną z tych fascynujących jednostronnych wizji świata. Jedność. Życiu w bezżyciu.

Pan Ignacy musiał nauczyć się jednak egzystencji w tej sieci powiązań. Okazało się bowiem, że jego działanie, tak cenne, determinant jego „step by step to the star” musi zadowolić się tym sieciowym ersatzem w perspektywie dłuższej nawet niż miesięcy pare, tygodni kilka…może lat?! Znów to bezczasowe niedoprecyzowanie, ta dłużyzna czerwcowego dnia, który nie chce dać nam spocząć bezczelnie, bezwarunkowo, bezwymownie. Zapewniono Pana I, że jego bogate, urozmaicone potrzeby kulturalne, zostaną mu dostarczone w jego zacisze domowe, niczym ulubiona chińszczyzna, pizza na szybko…randka z tindera. Wystarczy tylko wyćwiczyć kciuk w scrollowaniu – a staniesz się władcą świata sztuki!

Jakże wielkie było zdziwienie Pana Ignacego, gdy okazało się, że na żadnym z wydarzeń (tych z sieci pragnień) nie mógł dotrwać do końca, ba! – często po pięciu minutach już sam telefon rwał się do internetowych zalotów. „Tak, fajnie grają – myślał czule w toalecie – O! Ale super inicjatywa, obejrzę ją sobie później – czule skandował w sypialni – Mój ulubiony Beethoven, nareszcie! – prerorował przy porannej kawie, zerkając drugim okiem na pandemiczną wersję polityki…” I tak wiara Pana Ignacego malała wraz z jego szczerą chęcią zaangażowania, doświadczania. Jego nagle oczyszczony umysł po kilku miesięcznej izolacji jak nigdy był szczerze gotowy na artystyczną interakcję, której przez szklaną szybę ekranu nie mógł prawdziwie doświadczyć…

Post scriptum: Moi drodzy! Kultura wraca. W dużej mierze wraca w tak zwanej wersji online. Nie narzekam. Internet to także przestrzeń artystycznych prezentacji. W dobie pandemii, to sposób bezpieczny. Nie narzekam, ale także jako odbiorca, myślę sobie, że dla tej drugiej strony, dla publiczności, ten rodzaj kontaktu z kulturą jest dużo trudniejszy. Emocje bowiem wywoływane są poprzez skumulowanie wielu czynników, nie tylko samej „pięknej” gry, „pięknej muzyki”. To także doświadczanie fizycznego drgania fal dźwiękowych, doświadczanie napięć emocjonalnych, które rozgrywają się we współprzedstawicielu gatunku naczelnych, prerorującemu przed nami, dla nas. Kultura w sieci – wymaga zatem ogromnego skupienia, ciszy, wyobcowania, poświęcenia specjalnego czasu, tylko i wyłącznie na „doświadczanie muzyki”. Kultura w sieci – to także słuchanie koncertów na dobrym sprzęcie muzycznym, nie zaś na upośledzonych brzmieniach z telefonu komórkowego. To wreszcie, nabożne trwanie w przestrzeni sztuki, niewypełnionej żadnymi innymi czynnościami. Tak więc, by w sieci przenieść się do tajemnego, czarownego świata dźwięków, najpierw trzeba wykluczyć świat i czas postronny, by nasza podróż mogła stać się pełnym zanurzeniem w misteria harmonii cudownych.

Czas się wydłuża, gdy go nie liczysz.