TrAdYcJa

TrAdYcJa

„Najbardziej dotkliwy jest bezruch: gęsty, widzialny. […] W jednej chwili odkrywam prawdę: nic się już nie da zrobić – jestem.” /O. Tokarczuk, „Bieguni”/

Nareszcie… pierwsze promienie słońca wybudziły mnie z zimowego, melancholijnego letargu. Już nie tęsknię. Jestem. Dla człowieka północy, lato w kwietniu to prawdziwy cud. Zimny prysznic, zastrzyk energii, i ten wewnętrzny głos który znów mówi: „zostań, tu jest dobrze”. Tradycja. Lęk przed utratą czegoś co i tak przyjdzie lub przed zmarnowaniem czasu, który przecież i tak trwa. Jakże zatem można go tracić? Przecież nie jest nasz. Minuty, dni, miesiące – taka umowa wyznaczająca skalę naszych przewinień. Tradycja. Coś do czego wreszcie można się odnieść, drogowskaz, wielka żółta boja na morzu, która sączy w podświadomości dobrze znany jad: „tam nie wolno!”. Może to kwestia charakteru, taka swoista natura człowieka, ale tam gdzie nie wolno – tam udaję się z niekłamaną lubością! Zawsze uwagę przykuwało to co w pewien sposób niedoskonałe, niedokończone, odważne, porywcze. Nie wiem czy to świadomość faktu niedoskonałości pierwowzoru czyli życia w pięciu smakach? A może dziecinna przekora? Wszak doskonałe, skończone, oznaczać mogłoby równie dobrze stagnację, śmierć – która jest jednym z punktów docelowych obecnej egzystencji. A co po śmierci? Jak kto lubi – niebo, reinkarnacja, wędrówka dusz… Mówi się, że tradycja może być żywa. I to jest jakiś punkt odniesienia. Prawdziwa wielkanocna nadzieja. Mierzenie się z materią znów ma jakiś sens, znaczenie – nie jest już tylko rytualnym, rutynowym odtwarzaniem raz zdobytych uczuć, wiedzy czy tego jak mu tam… doświadczenia. Szczęściem jest posiadać tradycję. Znaczy to bowiem ni więcej ni mniej jak być częścią społeczności, a co się z tym wiąże – znać kod, klucz do egzystowania w pokoju. Żywa tradycja to szczęście. Bo czymże była by wielkanoc bez kolejnego spotkania z Pasją Jana Sebastiana Bacha? Wszak z oratoriami Johana jest jak z winem – z wiekiem smakuje lepiej – spostrzega się, doświadcza więcej. A gdy jeszcze wykonawca odważy się przekroczyć granice tradycji, wówczas wywołana w nas konsternacja może spowodować prawdziwą zmianę. Tak było tydzień temu w Gdańsku. Gdy przychodzisz na Pasję Janową, to wiesz czego się spodziewać. W końcu wszyscy muzykolodzy rozpisują się o tym, że tu umiera Bóg, a w Mateuszowej człowiek… Janowa bardziej dramatyczna – Mateuszowa bardziej sentymentalna. Wszystkie te ogólniki krążą gdzieś w zakamarkach zapracowanego umysłu, który nie wie dlaczego znów prowadzą go gdzieś, po to by przeżył to samo, jeszcze raz i jeszcze raz… Konsternacja. Na naszych oczach narodziła się nowa tradycja. Czyż „zbyt szybkie” (sic!) tempo pierwszej części nie porwało nas, nie wciągnęło w wir akcji, dramatu, który od ogrójca do postawienia przed sądem rozgrywa się u Bacha w sposób prawdziwie operowy? Po raz pierwszy faktycznie nad wykonaniem unosił się ten nieznośny pośpiech z ewangelii, wszak pojutrze pascha, trzeba się zwijać z zabójstwem, by móc w spokoju zasiąść w rodzinnym zaciszu przy wysprzątanym domu, wśród świeżo upieczonych ciast… Już otwierająca dzieło modlitwa „Panie, nasz Panie!” wstrząsnęła słuchaczami, wyrywając ich z pruderyjnej radości bycia wśród elitarnej grupy wybranych, którzy mogą, którzy przyszli, w garsonkach i oto słuchają. Tempo ma tu jednak znaczenie drugorzędne. Ono służy tylko interpretacji. Tempo jest odbiciem wewnętrznej zgody na twórcze oddanie drugiemu człowiekowi. Cóż to był za wstrząs, gdy nagle, tuż po ukrzyżowaniu akcja zamarła, ucichła, stanęła w miejscu, by napawać się umieraniem, konaniem z pośpiechu. Czyż nie jest to żywa tradycja? Słyszysz utwór i stwierdzasz, że wcale go do tej pory nie znałeś. Nie oceniasz, przyjmujesz deklamowaną prawdę, czując się jak na prawykonaniu współczesnego utworu. Czy chciałbym by wszyscy tak grali Bacha? Wątpię – w mojej duszy jest miejsce i na teatralność Wiliama Christi i na uczuciowość Johna Eliota Gardinera i na tajemniczość Rene Jacobsa. Dziś dziękuję sobie za tą otwartość. Jestem szczęśliwy.