01 Kwi tempus NON fugit
„Tempus fugit, aeternitas manet”. „Czas i morze bez ruchu stać nie może.” „Czas leczy rany”. „Czas to pieniądz”. „Komu w drogę temu czas”.
Czas mógłby być naszym sprzymierzeńcem gdyby tylko na nowo stał się zauważalny, namacalny. Gdyby łaskawie dłużył się niemiłosiernie niczym wspomnienie dziecięcej niecierpliwości i wyczekiwania na upragnione święta.. Gdyby niepostrzeżenie przepływał w ekscytacjach narastających przygód. Gdyby w zgodzie z naturą rzeczy stale się zmieniał, odpowiadając naszym wewnętrznym zegarom jak i wskazówkom wybijającym nieprzerwany cykl natury. Czas zimowy stanowi rewers czasu letniego, odbijając jego barwy, przeżycia, wspomnienia w ciszy listopadowego półmroku i samotności. Odczytać czas. To widowiskowe wydarzenie stanowi magiczne przekroczenie wrót do innego, nieposkromionego świata, w którym dźwięki dyktują nam oddechy, wzmagają bicie serca lub rozczulają w błogiej medytacji, gdzie mechaniczna bezwzględność czasu byłaby przestępstwem.
Tempo muzyczne to tak naprawdę czas – sposób odczuwania, przeżywania czasu. Przestrzeń do zagospodarowania nową, niepowtarzalną jednostką, której miarą jest temperatura i temperament wyrażanych przez nas emocji. Zwodniczo kierowana uwaga ku samoistnej perfekcji doboru i utrzymania pulsu, prowadzi wykonawcę na manowce muzycznej projekcji, bowiem gorsetowa konstrukcja metryczna, zdaje się nie przystawać do sposobu narracji, opowiadania naszych muzycznych historii. W efekcie zanika owa nieoceniona, fenomenalna, niedookreśloność, nieschematyczność, naturalność opowieści, której prelegent jest głównym projektantem architektury emocjonalnej. Oczywiście owo bajanie potrzebuje osi, wokół której wije się niczym tajemnicza maszkara naszej nieposkromionej wyobraźni. Oczywiście, wymaga ono nieskrępowanego, podskórnego odczuwania upływającego czasu w określonych wartościach. Oczywiście opowiadanie potrzebuje swojego pulsu, tempa za pomocą którego staje się ono przede wszystkim zrozumiałe, przystępne choć zbyt często niedostępne i nieposkromienie nudne… Rumieńce bowiem, małe podniety, rozognione uniesienia pojawiają się w opowiadaniu, które w ramach swych norm znajduje wewnętrzny czas, w którym jest miejsce na zatrzymanie, podkreślenie pewnych idei, zamyślenie, ekspansję, porywczość i całą tą nieopisaną kaskadę dziwactw, które powodują, że muzyka na nowo ożywa…
Żyjemy w dwóch paradoksalnych przestrzeniach – braku czasu i zabijania czasu (wolnego?…). Tempus stanowi zatem dla współczesnego człowieka wbudowany model odniesienia wobec swojej sytuacji rozwojowej oraz wobec jej statusu, obecności w społeczeństwie, bo w końcu utarło się już na stałe, że tylko wałkoniom czas się dłuży. Całkiem zwodniczo zatem brakuje nam „braku czasu”, jako dowodu na fakt działania, nieustannego przemieszczania się, poruszania się choćby względem własnej osi. Efekt „niedoczasu” miałby w tym czarownym koncepcie rozgrzeszać nas z braku obecności i predestynować nasze jestestwo do czegoś wiekopomnego, czego nie mamy ochoty doprecyzować, mając nadzieję, że zrobią to potomni – doceniając nasze bezczasowe poświęcenie. Czy zatem żyjemy kiedykolwiek w zgodzie z czasem? Czy potrafimy odczytywać czas, zanurzając się w jego niezgłębionych nurtach? Czy zbyt ochoczo nie zabijamy podświadomego poczucia czasu na rzecz wydumanych, tymczasowych ideologii, mówiących że wtedy ten czas należało odczytać w taki a nie inny, konkretny sposób?
I wreszcie jak przekonać kogoś do odmiennego odczuwania czasu? Czy jest to możliwe? Czy naszą charyzmą jesteśmy w stanie odczarować przyzwyczajenia, konwencje? Być może zależy to tylko i wyłącznie od otwartości słuchającego, bo z zasłuchaniem także mamy spory problem – wymaga zrozumienia, obecności, empatii, czasu… Poszukiwanie odpowiedniego tempa ze wszystkimi jego cudownościami, zakamarkami, niespodziankami stanowi ogromne wyzwanie, którego niepodobna zamknąć w słowie „metronom”. To sytuacja dalece bardziej skomplikowana. Czas zamknięty w dźwiękach – poza metrum i rytmiką – odmierza się przede wszystkim narracją melodyczną i harmoniczną, a więc komponentami pobudzającymi naszą wyobraźnię i kreatywność. To dzięki nim następujące po sobie struktury nabierają nieoczywistych kompetencji komunikowania nam swych niebotycznych potencjałów dramaturgicznych, a co za tym idzie – zmieniania naturalnego biegu historii, wynikającego z postawionych na samym początku prawideł rządzących czasem muzycznym w danym utworze. To jakby „czas w czasie” wymagający napiętej obecności, wrażliwości na bodźce, obserwacji, odczytywania nieoczywistych znaków, zasłuchania się w otaczającej nas przestrzeni barwowej, reagowania na wszystkie bodźce. I tu następuje rozszczepienie konwencji, rozmnożenie światów, gdyż każda wrażliwa osobowość w innym stopniu ową cudowność uwydatnia i przeżywa. Nie ma przecież jednego określonego sposobu przeżywania żałoby. Nikt rozsądny nie czyta poradników o tym jak przeżywać euforię. Nie uczą nas uniwersalnych posunięć w obliczu nadciągającego huraganu miłości. Nie mam zatem wątpliwości, że należy porzucić mrzonki. Nigdy nie usłyszymy „realnego” Bacha, bo on zawsze będzie skażony – lub WZBOGACONY – przez pryzmat, charyzmę, emocjonalność wykonawcy, a nawet odbiorcy, bo niestety nie każdemu pęka serce w pierwszych taktach Erbarme dich...