Synestezja

Synestezja

Sztuka jest mostem, budowanym codziennie od podstaw, wiecznie nieskończonym, chwilami idealnym, często podpalanym przez inżyniera. W każdej epoce znajdziemy punkt, w którym uważano, że obceny czas jest perfekcyjny, doskonały, a twórczość odzwierciedla ideały ponadczasowe. Historia uczy nas także o momentach zwątpienia, ścierania się koncepcji świata, w których sztuka stała na pierwszym miejscu, wiodąc prym w wyznaczaniu nowych ścieżek. Zawsze po przełomie następuje stagnacja- czas cichego wypalania się wiary w zbudowane niegdyś pomniki- czas w którym już tli się nowa rewolucja. To etap w którym niedocenia się osiągnięć poprzedników, pysznie wyśmiewając naiwność ich przekonań. W tej chwili nieuwagi, zapomina się często o sensie ukrytym pod każdym artystycznym (i nie tylko działaniem). Łączenie różnych grup społecznych, jak wiemy z doświadczenia, jest zadaniem prawie niewykonalnym. Próba zcalenia kilku dziedzin życia, nie zawsze wychodzi nam na dobre. Jaki zatem jest sekret artystów którzy synestezji nadużywali wielokrotnie? Jak wpływa to na nasz odbiór ich twórczości? Wyobraźnia jest przecież kwestią indywidualną… Łączenie różnych dziedzin sztuki jest ideą „starą jak świat”. Nie chodzi tu o wykorzystywanie jednej kosztem drugiej- raczej o spotęgowanie wrażenia, dotarcie do najgłębszych sfer ludzkiej egzystencji. Czasem o odbiór instynktowny, podświadomy. Poruszamy się w świecie abstrakcji, w którym nie sposób przebywać bez zanurzenia się w mistycznej rzece tajemnic. Jednym z przykładów synestezji niech będą wszelkiego rodzaju połączenia muzyki ze słowem- od średniowiecznych hymnów, przez Bachowskie kantaty, aż po pieśni- te intymne C. Ph. E. Bacha, Schuberta, Karłowicza oraz wielkie rapsody Brahmsa, Mahlera. Poezja, która stanowi warstwę słowną tych utworów, sama w sobie jest zagadką- tajemnicą, symbolem odczytywanym na wiele sposobów. To co słyszymy jest już „przefiltrowane” przez subiektywną wrażliwość twórcy- zinterpretowane, „opowiedziane”, czy może lepiej- „opisane”. Oczywiście, nie zamyka nam to wszystkich furtek naszej wyobraźni, wręcz przeciwnie- wprowadza nas w obszary dalece wykraczające poza techniczną analizę słuchanego tekstu. Wzmaga się emocjonala strona komunikowanej treści, która atakuje nasze zmysły ze zdwojoną siłą. Rozumienie rzeczonej treści staje się na wskroś indywidualne, zaczynamy jeszcze  bardziej identyfikować się z podmiotem lirycznym- czy to nie zadziwiające? Pomimo zamysłu poety, interpretacji kompozytora… wciąż mamy przeczucie, że to nasze, najczystcze, najbardziej skryte uczucia są pod muzyczną lupą. Albert Schweitzer pisał w swej wiekopomnej książce o Janie Sebastianie Bachu, że każdy kompozytor ma w sobie także innego twórcę- malarza lub poetę- który determinuje jego muzyczne poczynania. Za pierwszym razem włos jeży się na głowie, gdy widzimy wskazanie, że Bach mógłby być… malarzem (nauka o mowie dźwięków i o tym, że to muzyka po 1800 roku „maluje” o czym pisze Harnoncourt, każe mi wzdrygać się na każde „mylenie pojęć”). A jednak. Gdy spojrzymy głębiej, w sktruktury figur retorycznych, które „odmalowują” różne stany emocjonalne, a nawet (!) obrazy (jak w Sinfoniach w Oratorium na Boże Narodzenie) zrozumiemy co Schweitzer miał na myśli. I faktycznie wielu kompozytorów wykazywało „podwójną” aktywność artystyczną- Wagner jako poeta, Liszt jako poeta, Schumann jako dziennikarz muzyczny… Drugi rodzaj synestezji, to ten działający na różne zmysły- wizualne i słuchowe. Cała programowość, począwszy od ilustracyjności w imitazione della natura, przez Symfonikę Beethovena, aż po wielkie romantyczne poematy symfoniczne. Muzyka wywołująca konkretne skojarzenia wizualne, zmysłowe, pobudzająca naszą wyobraźnie do maksymalnej działalności. Obrazy natury, tak ściśle łączącej się z twórczością, ukierunkowują nasz odbiór, znów… nie zamykając nas w jednej klatce. Uwertura Hybrydy Mendelssohna, Symfonia Fantastyczna Berlioza, Poematy Liszta… Mieczysław Karłowicz w komentarzu do swych fenomenalnych „Odwiecznych Pieśni” pisał: „I gdy znajdę się na stromym wierzchołku, sam, mając jedynie lazurową kopułę nieba nad sobą, a naokoło zatopione w morzu równin zakrzepłe bałwany szczytów – wówczas zaczynam rozpływać się w otaczającym przestworzu, przestaję się czuć wyosobnioną jednostką, owiewa mnie potężny, wiekuisty oddech wszechbytu. Tchnienie to przebiega przez wszystkie fibry mej duszy, napełnia ją łagodnym światłem i sięgając do głębin, gdzie leżą wspomnienia trosk i bólów przeżytych, goi, prostuje, wyrównywa. Godziny przeżyte w tej półświadomości są jakby chwilowym powrotem do niebytu; dają one spokój wobec życia i śmierci, mówią o wiecznej pogodzie roztopienia się we wszechistnieniu.” Zdwojoną, jeśli nie potrójną siłę synestezji znajdziemy w operze, gdzie muzyka łączy się ze słowem, obrazem, gestem, tańcem… Prawdziwe spektrum doznań, atakujących nas ze wszystkich stron. Wreszcie, pora wspomnieć o synestezji w naszych czasch- a więc o muzyce w filmie. Tak, wiem, że muzykę filmową zwykło się traktować jako tą: lżejszą, przyjemniejszą ect. Oczywiście, gdy wykonujemy ją bez obrazu, to podobnie z resztą jak prezentując wyrwane z kontekstu poszczególne arie operowe (bez akcji scenicznej, formy…)- staje się po prostu rozrywką. By odkryć siłę muzyki filmowej, trzeba sięgnąc po ambitne kino, w którym współdziałanie wszystkich współczynników staje się wręcz nie odczuwalne, naturalne. Tak, jakby ta muzyka była w nas na codzień. Kończąc w tym przedziwnym miejscu, muszę wspomnieć niezmiernie kontrowersyjną w naszym kraju „Idę”. Ostatnią scenę, która wyjaśnia cały ciąg dramatycznych zdarzeń- tytułowa Ida, wraca pieszo, polną drogą, w rytm Bachowskiego chorału „Ich ruf zu dir Herr Jesu Christ” w transkrypcji Busoniego… Fenomenalna odpowiedź, pozostawienie świata w ręku Stwórcy. Lęk ogarnięty nadzieją.