13 Wrz Second part
„Wyobraźmy sobie, że i n n y mówi i opowiada o tym, co ma przed oczyma. Mniej ważne okazuje się dla nas to, o czym wedle swej świadomości intencjonalnej mówi, a bardziej ważne to, że i jak mówi. W tym, jak mówi, wyraża się nie tylko jego nastrój czy osobowość, ale również jego stosunek do mnie – mnie który się ku niemu zbliżyłem.” /ks. Józef Tischner, „Inny”/
Dźwiękowa pieszczota. Gdzieś zawieszona chmura pytań rzuconych niedbale w niezagospodarowaną jeszcze przestrzeń, przestrzeń, której mimochodem staję się uczestnikiem. Nie ma mnie w wyprzedzanych gestach, umyślnie sterowanych westchnieniach. Przyjemność płynąca z nadmiernego kontrolowania zdarzeń czysto abstrakcyjnych gaśnie w nazbyt podnieconej tęsknocie za dziecięcą beztroską rzucania się w wir chwili. Za „zapamiętaniem się” w czymś na dobre. Chwila chwili nierówna. Niby nieomylna powtarzalność w dobrze ugruntowanym punkcie egzystencji, a jednak tak odległa od pierwotnego spojrzenia na obiekt młodzieńczych westchnień. Czy z perspektywy czasu, którekolwiek z nich można by, należałoby, trzeba by uznać za niewłaściwe, naiwne? To byłoby działanie destrukcyjne, wykluczające realność rzeczywistości czasu w którym znajdujemy się obecnie, negacja chwili w procesie nieustannego doskonalenia wersji ostatecznej, nieosiągalnej. Idealnie było lub idealnie będzie – taki swoisty obraz wiecznego nienasycenia. Wprowadzanie ciała w stan wiecznego głodu, wyczerpania wędrówką. A tu trzeba by zadać pytanie zgoła inne – czy żyjemy bardziej w przeszłości (poruszając się po tym co bezpieczne, znane) czy też bardziej w przyszłości (szukając wciąż coraz odleglejszego celu, świata skrojonego na miarę oczekiwań – nie zawsze naszych). Bo w teraźniejszości bywa jakoś inaczej, jakoś nieswojo. Teraźniejszość zwykło się zarzucać zadaniami, które skutecznie wykluczą, zdyskredytują jej nieoczekiwany sens trwania. We wszystkim jest jakaś metoda. Zawsze pozostaje pytanie o cenę. To zawirowanie, załamanie trwania, zarzucanie chwili przestoju wiecznymi poszukiwaniami w cyberprzestrzeni stopniowo niszczy nie tylko naszą komunikatywność, ale i sposób w jaki się komunikujemy. Czułości szukam i pragnę w tym zwykłym dniu, który swą jakością przecież nie ustępuje cudowności wieczoru koncertowego, gdy jakaś misja, jakieś wyższe ja szepcze mi do ucha – „dalej!”. Stosunek do świata, do człowieka tu obok, innego, to codzienny bilans zmarnowanych okazji i wyjątkowych przebłysków nadświadomości. Dźwiękowa pieszczota, której z taką lubością szukasz, jest, ona jest zaklęta w stosunku do sztuki, do instrumentu, ale i do wszechświata w ogólności. Bo i tu na polu codziennego, nieustraszonego trwania, i tam gdzie Jupiter otwiera nieboskłon w piątkowy, koncertowy wieczór liczy się prawdziwa obecność. Obecność, która poza sobą samą nie potrzebuje już niczego. Ani tego ogromnego bagażu lęków, ani monstrualnej listy oczekiwań, ani nawet wieńca laurowego zakładanego czasem już na długo przed planowanym recitalem – tak dla wyznaczenia granic poznania między Ja – odbiorca – Ja – dawca. Obecność nie wyklucza zawodowstwa. Przeciwnie – jest raczej stanem wyższego działania – działania w przestrzeni nieznanej żadnym algorytmom. Przestrzeni, którą wciąż nazywają sztuką.