Remember me

Remember me

„Muzyka może zwilżyć usta tych co zamilkli”. Nie zdziała tego dzięki równo ciosanym partyturom, finezyjnym łuczkom artykulacyjnym, kropkom, modulacjom, pauzom…choć pauzy są akurat najbliższe muzycznej perswazji, gdyż muzyka rodzi się z ciszy i do ciszy dąży. Przemijalność wykonania, ulotność materii, która przecież w stosownym czasie porywa jednostki, rozpala masy, hipnotyzuje- zbliża muzykę do pogranicza świata realnego z wszechbytem. Obraz trwa, będąc niemym świadectwem zdarzeń już minionych, książka, słowo pisane ożywa podczas czytania, wyprowadzając nasze „ja” poza obszar bezpiecznego doświadczania codzienności. Oczywiście, inteligentny, wrażliwy obserwator odnajdzie i takie obrazy, które „mówią”, „śpiewają”. Książkę, słowo pisane wprowadza w życie tak przedstawienie teatralne jak i film, narzucając przy tym pewien kierunek interpretacyjny, poprzez wyostrzenie, wydobycie jednego z wielu sensów. Jednak „znikanie” jest atrybutem muzyki. Najważniejszym. Najbardziej esencjonalnym. Muzyka przemija. Pozostawia po sobie wypaloną ziemię, na której wyrastają nowe idee. Staje się wspomnieniem, doświadczeniem egzystencjalnym, „wiekuistą tęsknotą”. Muzyk zatem, nie ma bodaj większego prawa i obowiązku jak – „poruszać”. W słowie tym mieszczą się obok siebie takie skrajnośći jak: wyrywanie z letargu, uduchowienie, kojenie łez, pocieszanie, radowanie się, ukazywanie przemijalności. Gdy wraz z barokiem narodziła się „muzyka retoryczna”, fundamentem twórczości stało się „affetto” – a więc poruszanie emocjonalne, dotykanie uczuć. Niech zawsze przypomina o tym nieśmiertelny Prolog „Orfeusza” Monteverdiego: „Jestem muzyką, która potrafi uspokoić każde rozedrgane serce, uśmierzyć szlachetny gniew albo rozpalić miłość w najbardziej lodowatych umysłach”. Jak to uczynić? Jak ożywić tą przecież fizyczną materię? W dzisiejszym hiperrealistycznym, hiperlogicznym, hiperrozwiniętym, hiperodkrywczym, najmądrzejszym, wszechwiedzącym świecie jest to pytanie raczej drugorzędne. Faktycznie, wiemy wszystko z małymi wyjątkami. Wciąż nie mamy lekarstwa na śmierć. Nadal nie ma kropli, które trzebaby pić trzy razy dziennie na „nieszczęśliwą miłość”. Mimo wielu dociekań, badań i dowodów, nikt nie zrobił jeszcze USG duszy. Jest internet w kieszeni, a po drugiej stronie naszej planety nie ma wody i chleba. Cóż, zdarza się. Wiemy wszystko, choć nie wiemy po co „wiemy”. Wiemy wszystko o tym co nas otacza- kiedy powstało, gdzie, i w jakim okresie historii świata i życia twórcy, często nie doświadczając tej emocji, która stała się bodźcem twórczym. Brak równowagi między wiedzą, doświadczaniem i…życiem. Dlatego pytanie o to czy gramy forte, piano, staccato, szybciej, wolniej, a nawet- stylistycznie czy nie- jest w dzisiejszym świecie pytaniem drugorzędnym. Wszystko schodzi przecież na dalszy plan wobec kontekstu. Cóż z tego, że wykonawca wie, że „Dido’s Lament” Purcell’a to chaccone, zbudowana na chromatycznym pochodzie. Cóż z tego, że poprosi kapelę o „nieco szybsze” lub „nieco wolniejsze” tempo, jeżeli nie doświadczył przemijania, odchodzenia, nie próbował „wejść” w umysł człowieka popełniającego samobójstwo. Te dosłownie- parę nut- niezbyt pięknych, snujących się w omdlewającym pochodzie, nie ma żandego znaczenia. To świątynia przemijania- nieuchronnego końca wszystkiego, o co z taką pieczołowitością i zawzientością walczyliśmy. Ach, tak trudno umierać w pulsie, z finezją, pamiętając o wszystkich wskazówkach… ćwiczyć umieranie dla poklasku. Konać z dobrze ustawionym, pięknym głosem w sobotnie popołudnie. Czynić wszystko zgodnie z regułą, by nie usłyszeć, że przecież „tak się nie umiera”… Muzyka od wieków budzi zmarłych, pomimo naszych starań dążących do oczyszczenia jej z „brudów egzystencjalizmu”. Wciąż, od 320 lat unosi się ta skryta prośba, którą konająca Dydona raczej deklamuje, niż śpiewa, błaganie człowieka odchodzącego w mroki śmierci- „Remember me, but ah! Forget my fate”- błaganie, które  „potrafi uspokoić każde rozedrgane serce, uśmierzyć szlachetny gniew albo rozpalić miłość w najbardziej lodowatych umysłach”…