03 Lis Re
Wszystko już zostało odkryte powiadają niektórzy. Zarówno w kwestiach kompozytorskich jak i w historycznych. Kogo mieliśmy odkryć to odkryliśmy. Co mieliśmy poznać tośmy poznali. Cuda już były, a teraz już tylko praca u podstaw. Wielka historia dzieje się poza nami. Droga jest prosta, precyzyjnie wyznaczona. Tak-tak, nie-nie. Oczywistości stają się niepodważalne. I tak w utartym kanonie wszelkie odstępstwa traktujemy jak gruszki zakwitłe na wierzbie. Jednak egzytsowanie w okowach sztuki jest jak podróż przez kolejne pory roku, obchodzenie wciąż tych samych, dobrze znanych świąt, które stają się emblematem przemijania. W powtarzalności, która zewsząd nas otacza jedyną niewiadomą jesteśmy my. Jak zawsze. Potencjał ludzki – nieobliczalny, niestatystyczny. Czy pozwolimy sobie na nowe odczytanie tego co już tak doskonale znamy? Czy ta dobrze znana podróż może kryć w sobie jakieś inne światy? Czy z materiału, który posłużył za nie jedno przebranie, można wykroić dzieło okraszone nowym blaskiem słońca? Tylko w człowieku tkwi siła przeobrażania. W jego odwadze, i potrzebie przekraczania granic. Odkrywanie na nowo jest jedyną sensowną domeną twórczą. Innowacyjność sama z siebie nie staje się nośnikiem emocji, motorem rozwoju. Jedynie w kontekście stałości, konserwatyzmu, zyskuje swój niepowtarzalny blask, sens. Podobnie z resztą jest z dysonansem, który nabiera szczególnego znaczenia właśnie dzięki swemu przeciwieństwu- konsonansowi. Dysonans, który staje się normą, przestaje przerażać, przestaje oddziaływać – nigdy nie stanie się „nowym konsonansem” do którego odnieść by można kolejne innowacyjne zabiegi. Dlaczego zatem awangarda bała się konsonansu jak diabeł święconej wody? Być może wiąże się to z zagadnieniami filozoficznymi i rozumieniem rozwoju jako procesu tworzenia rzeczy wciąż nowych, niespotykanych, zindywidualizowanych, transcendentalnych, niewyobrażalnych. Odkrywanie na nowo zyskało wręcz miano pastiżu, który w swym ostrym, pejoratywnym znaczeniu szybko zawładnął umysłami krytyków, a w konsekwencji także kolejnych pokoleń kompozytorów, wykonawców i melomanów. Odkrywanie na nowo wymaga obserwacji, skupienia, medytacji, ale i otwartości i odwagi. Ile razy zdarzało się, że czyjeś wykonanie jakby „otworzyło nam uszy”, jakbyśmy słyszeli znany utwór po raz pierwszy w życiu? Ile zaś świetnych utworów znikało ze scen z powodu nieprzekonujących wykonań? Piszę te słowa ogarnięty niewytłumaczalnym szczęściem, zawładnięty w całości przez nowe nagranie Requiem Mozarta poprowadzonym przez Rene Jacobsa. Jego ekstremalnie emocjonalne, odważne interpretacje potrafią wyrwać z marazmu nawet korporacyjną mumię. To wiedziałem wsłuchując się w utwór, który z trudem po tylu wykonaniach mógłby mnie zachwycić. Nie wiedziałem, że to co usłyszę faktycznie otworzy mi oczy i uszy! Odstawiając na boczny tor fantastyczną interpretację, przyjrzyjmy się „nowemu Requiem”, które dokończył nie Sussmayr, a młody francuski kompozytor Pierre Henri DUTRON! Natura każe mi sceptycznie podchodzić do tego typu przedsięwzięć. Zarówno dopisane zakończenie Wielkiej Mszy c- moll, jak i próby „reorkiestracji” koncertów Chopina kończyły się fiaskiem, bo któż byłby w stanie dorównać tak niewytłumaczalnym geniuszom? To co skomponował Sussmayr na stałe weszło w skład Mozartowskiego Requiem i mimo wolnie przestało kłuć w oczy swymi brakami kontrapunktycznymi i emocjonalnymi. Jakie zdziwienie ogarnia człowieka gdy nagle czekając na dobrze znaną frazę, otrzymuje w zamian motyw którego nigdy w życiu nie słyszał. Dobry, lepszy? Ta ocena przychodzi zdecydowanie później, na chłodno. W pierwszym odruchu niemal automatycznie cofamy nagranie by sprawdzić czy faktycznie słyszeliśmy to co nam się zdawało! Dutron fenomenalnie operuje słowem, niczym mistrz barokowego afektu. W świecie Mozartowskiego kontrapunktu czuje się jak ryba w wodzie. To co dzieje się w Tuba mirum czy w Recordare uzmysławia słuchaczowi jak wielki potencjał wciąż drzemie w szczątkowym zapisie Mozarta. Dutron śmiało wkracza w grę środków operowych, stąd tak silne oddziaływanie arii z „Don Giovanniego”. Nie są to pospolite błyskotki, a fantastyczne figury retoryczne, które wzmacniają silnie dramatyczny afekt. Mozart, mistrz opery nie powstydziłby się tak zarysowanych linii akompaniamentu orkiestrowego. Słyszymy zupełnie nowe Sanctus i Benedictus, którym blisko do salzburgskich mszy Mozarta, pozbawionych patosu, pełnych wdzięku i lekkości. Jest w tym wszystkim jakaś niewypowiedziana świeżość, bo nie można powiedzieć żeby Dutron po prostu kopiował styl klasyczny. Raczej nienachalnie, niczym renowator odsłania spod warstwy kurzu i ingerencji ludzkiej pozłacane figury wielkich proroków. Oczywiście, wszystko dopełnia esencjonalna, porywająca interpretacja, obok której (jak zawsze z resztą u Rene Jacobsa…) nie można przejść obojętnie. Nigdy nie myślałem, że Requiem Mozarta będzie mogło mnie jeszcze wzruszyć, przerazić, wciągnąć, przemówić. A jednak, dzięki temu wykonaniu odkryłem klasyka na nowo. Świat nigdy wcześniej nie zmieniał się tak szybko i tak jednokierunkowo. Dzięki reinterpretacjom, filary sztuki i szeroko pojętej kultury nie chwieją się w posadach, a stają się raczej latarniami morskimi dla odwracającego się od humanizmu świata. Doświadczenie przemiany uzmysławia nam, jak wielka siła drzemie w sztuce.