Purification

Purification

„W XIX wieku kompozytor europejski wchodzi ze swą twórczością w pola wielkich napięć psychicznych, społecznych, duchowych. Jest to sytuacja nowa. Nigdy jeszcze bowiem uwikłanie kompozytora w epokę nie dokonywało się w takiej jego bezosłonności lub, pozytywniej, w takiej wolności […]. Poczucie całości muzyki jako uniwersalnego, ponadnarodowego języka przesunie się z poziomu techniki, warsztatu i środków w wyższe sfery idei i ducha. Można by więc powiedzieć, że i w muzyce, głównie za sprawą Beethovena i od niego począwszy staje problem Ja, jaźni. Ja transcendentalnego- analogicznie do problematyki filozofii w początku stulecia.” /B. Pociej/ 

Czasem w naszym życiu poznajemy ludzi, z którymi rozumiemy się już od pierwszych słów i gestów. W zasadzie, po krótkiej chwili, komunikacja przenosi się na niwę intuicyjnego odbierania, postrzegania siebie i towarzysza. Spotkanie przesączone jest wyjątkowym poczuciem bezpieczeństwa, akceptacji, naturalności oraz spełnienia, o którym tak wiele słychać wokoło. Nic więc dziwnego, że tuż po tym prymarnym spotkaniu zachodzimy w głowę – jak to możliwe? Przecież tak naprawdę w ogóle się nie znamy! Podobnym doświadczeniem jest spotkanie po latach z ludźmi, z którymi kiedyś łączyły nas wielkie idee, marzenia, podobne poczucie humoru i odbierania świata. Strach przed tym, że będzie dziwnie, nieswojo, głucho, przemija wraz z pierwszym uśmiechem. Rozmawiamy tak, jakbyśmy nigdy się nie rozstawali. Nie dzielimy czasu na opowiadanie o sobie, o życiu, jak minęło nam te dziesięć lat. Siadamy razem do stołu by napawać się swoją obecnością. Niczym kolejny rozdział książki, trzecia część ulubionego filmu. Z łatwością odnajdujemy się w relacji, o której już dawno myśleliśmy, że przeminęła. Z drugiej zaś strony niektóre nowe spotkania obciążone są gorzkim smakiem nieporozumienia. Nie chodzi tu tylko i wyłącznie o inne postrzeganie rzeczywistości, odmienne ideały i cele. Dziwnym trafem wszystko rozbija się o niuanse, naturę, charakter. Czyżby zatem nawiązywanie relacji należało do sfery, której nie jesteśmy w stanie do końca zbadać, przygotować się na nią? Jeśli tak, to skąd tak liczne grono pozornie znajomych na portalach społecznościowych? Porozumiewanie się za pomocą współczesnych wynalazków ma swoje wady i zalety, jednak to właśnie „w sieci” owe subtelne niuanse, nie odgrywają tak ważnej roli. Piszemy słowa bez zaangażowania emocjonalnego. Obserwujemy. Pozorna komunikacja, nie wypełnia jednak pustki, naszej wenętrznej potrzeby kontaktu z drugim człowiekiem. Jak przystało na muzykę, która odwołuje się do życia, opowiada o życiu we wszystkich jego przejawach, w niej także odnajdujemy naturalną euforię, ekscytację ze współistnienia. Gdyby przeprowadzić ankietę, okazało by się, że każdy ma „swojego” kompozytora, lub też „swoją” stylistykę, którą potrafi odbierać na zupełnie innym poziomie niż płaszczyzna analitycznego zrozumienia. Próżno dociekać skąd bierze się ta skłonność. Jest zapewne tą wyjątkową zdolnością człowieka, którą nie można jeszcze sterować. Za zatracenie tego niematerialnego postrzegania dzieła, w którym przecież nie chodzi już o kunszt, strukturę, barwę, a nawet o frazę, płaci się wielką cenę. Stagnacja, zrezygnowanie, czy wreszcie zgorzknienie, na które nigdy nie wynajdziemy lepszego lekarstwa jak poddanie się nurtowi, porywającemu nas tam, gdzie zgodnie z logiką nie powinniśmy się znaleźć. Niesamowitym doświadczeniem, była możliwość wysłuchania w przeciągu jednego tygodnia muzyki symfonicznej E. Młynarskiego oraz M. K. Čiurlionisa, twórców nie znanych nam z długich godzin spędzonych na uczeniu się historii muzyki. Biedny Młynarski nie załapał się nawet do grupy „Młodej Polski”, żeby choć wspomnieć o nim przez tyle lat edukacji. A jednak był niedoścignionym kolorystą, który w dźwiękach potrafił ukryć najskrytsze emocje. Skroplona esencja czekąjąca na ożywienie, wprawienie jej w ruch. I to jest właśnie ten moment, w którym uświadamiasz sobie, że znasz tą muzykę od wieków, mimo iż słyszysz ją pierwszy raz w życiu, zatapiasz się, zapominając o ocenianiu, wartościowaniu jej na tle epoki i wszystkich pomniejszych błachostkach. Odbierasz niezmącone piękno, którego nie dosięgnęły żadne analityczne, naukowe rozprawy. Okazuje się, że świat może Cię jeszcze zaskoczyć, że możesz sobie pozwolić na bycie amatorem. Czujesz się jak dziecko, które po raz pierwszy usłyszało muzykę, i podążyło za jej magiczną treścią, bez bagażu rozczarowań, przyzwyczajeń i tego wszystkiego co dorośli nawyzają „profesjonalizmem”. Muzyka staje się przestrzenią, w której dzięki zaburzeniom czasu, odnajdujemy odwieczną prawdę, której nie musimy już nazywać, deklinować i odmieniać przez wszystkie osoby. Chwilowe olśnienie. Otwarcie na jaźń, wszechświat. Oddychanie bez respiratora, jakimś niepowtarzelnie uduchowionym powietrzem. Słuchanie bez filtrów, wymaga od nas wyrzeczenia się tego co nazywamy przekonaniami, bez których – jak nam wpojono – nie moglibyśmy przetrwać. W zamian za odrzucenie tego co z takim trudem wypracowaliśmy, otrzymujemy jednak coś nieopisanego, co z trudem sklasyfikować można jako „oczyszczenie”…