proces

proces

Jednostkowy przejaw niedyskryminacji. Zapadłość zielonych powierzchni o skamieniałych przestrzeniach eteryczności. Za domem wąwóz, za przepierzeniem pomost zapomniany, pamiętający rewolucje industrialną. Brak oznak cywilizacji – dumy narodów. Ni smogu znikąd, ni śmieci w nieładzie, ni brzęku metalowych nośników materii ludzkiej na lądzie i w przestworzach. Wokół pustynia bezstresowości, nienapięcia – pustynia uważności. Cisza bezmierna przypominająca wakacje u babci na wsi. Terminarz nowy pandemią wypełniony. Słońce znów decyduje o porach dnia, natężeniu ewentualnej aktywności, chęci zaniechania takowej – wszelakiej. Tyle czasoprzestrzeni, która nie wymaga usilnego wypełnienia. Wstając ze słońcem w okowach myśli nowych, ukierunkowanych ku zupełnie nowym horyzontom. Znów pytania idealistyczne skraplają się w porannej rosie – nie dostrzeganej już od wielu lat, lat zabieganych, lat deadlinów, lat przespanych ewentualnie w postindustrialnej depresji. Zachwyt nad przyrodą, jej wewnętrznym pulsem, jej kalendarium, które tak fenomenalnie wymyka się ludzkim wyobrażeniom o przyczynowości, procesach, przemianach…

Gdy znów w preliminarzu egzystencji dorosłego osobnika rasy ludzkiej pojawiają się sny. Gdy znów o poranku, istnieje czas na ich przetworzenie, zapamiętanie, doświadczenie w całej swej znaczeniowej rozciągłości. Gdy okazuje się, że trwanie to równoprawna część bytowania na planecie Ziemia. Znikome pojęcie o nadaktywności, reaktywności, konieczności działania, stwarzanie pozoru nieokiełznanej nadprodukcji. Nic to. Wartość znikoma. Za to terapeutyczne oddziaływanie ogromne.

Mogłoby się zdawać, że wracamy. Do korzeni. Do natury. Do wnętrza. Wracamy tam, gdzie zracjonalizowana świadomość powracać nie lubi. Wracamy w niebezpieczne rejony zabobonu, a więc doświadczania ponad rozumowego, odczuwania intuicyjnego, przesiąkania konceptem duchowym. Nieporadna manufaktura kapitalizmu chciałaby wszystko zastąpić działaniem wirtualnym, stworzyć pozór przynajmniej tej konstrukcji, która nie bardzo rozumie potrzeby artystyczne, duchowe rasy ludzkiej – konstrukcji zasług dla rozwoju cywilizacji, nawet jeśli nadproduktywność okazuje się dla tejże cywilizacji zabójcza. Uwolnieni od stresów porannych, zadyszki nieprzepustowych ulic wielkich miast i rond w miasteczkach pod miastami (czyli tam gdzie śpimy, uciekamy); nieskrępowani rozkładem dnia, oczyszczeni z transportowej symfonii…zmierzamy do banałów w rozumieniu przekarmionego postmodernistycznego krajobrazu. Bo banałem jest dostrzec na nowo siły natury.

Gdzieś jednak w tej ciszy świadomość godzi się z procesem. Nieplanowanym procesem przemiany, który przecież zazwyczaj zdarza się poza naszą wolną wolą. Współdziałanie z oczyszczającym procesem to poddanie się jego zaskakującym, porywczym nurtom, mimo licznych zastrzeżeń poirytowanego ego, które przecież zaplanowało gdzie i kiedy….Ta zgoda na pozorny brak ruchu, naszej obecności, wzmożonej aktywności to niska cena za odkrycia jakie niesie nurt nierozpisany w noworocznych postanowieniach.

Gdzieś na skraju jaźni, jawy, wyobraźni; gdzieś na obrzeżach świadomego odczuwania odnajduję dawno zapomniane dźwięki. One przecież były tam, uśpione, nieaktywowane, nierealne. Zapisane poprzez jakieś niedoprecyzowane traumatyczne, a może wzruszające przeżycia… Gdzieś w rozkwicie, w zgodzie natury na stopniową przemianę, płynie we mnie pragnienie rozrastania się w przestrzeniach późnoromantycznego, eterycznego, ekspresyjnego adagio. Frazy płyną łagodne – dziękczynne frazy, ułożone na kształt porannego hymnu, w którym nie znać skargi ni utyskiwania.

Uporczywy wręcz spokój, napięcie unoszące ponad emocjonalność rasy ludzkiej – emocjonalność nacechowaną nadmierną negatywnością. Stateczność dźwiękowo – kolorystyczna nie jest tu stagnacją, efektem opuszczania dramatycznego świata lecz zbawienną zgodą na powolny, stopniowy rozkwit, w zgodzie z naturalnym pulsem dnia, rytmem życia ziemi. Natężenie jest dogłębnym poruszeniem – bez chęci rozkładu, przewartościowywania świata. To taka pierwotna sztuka – dzieło uczące pojednania ze światem, z całą jego nadwartościowością, wyjątkowością w cudownej, cichej powtarzalności.

Mówią, że to jeszcze potrwa. Cudownie. Ja wyjątkowo czuję. Czuję jakby trwanie trwało we mnie w przededniu czasu wyjątkowości. Zatrzymując się na nowo – rozgryzam bezpojęciowo trwania tego sens…

„Stójmy! – jak cicho! – słyszę ciągnące żurawie, których by nie dościgły źrenice sokoła; Słyszę kędy się motyl kołysa na trawie. W takiej ciszy…”