Point

Point

Pochwała codzienności. Można i nie można. Zielone-idziemy, czerwone-stoimy. Poruszamy się po różnych orbitach, czasem spotykając się w zadziwieniu. Różnią nas tylko poglądy. To naprawdę niewiele. Wystarczą kilometry wzajemnej akceptacji. Ocenianie. Już od najmłodszych lat jesteśmy wciągani w tą wyimaginowaną grę polegającą na eliminacji niepożądanych, odmiennych spojrzeń na świat. Stopniowo ulegamy dogmatyzmowi, nie zauważając nawet jak wiele lęku wkrada się wówczas w nasze życie. Implikujemy tylko takie prawdy, które są w nas wdrukowane od lat. Nic ponad to. Wszystko wokół staje się ułudą. Zło czai się pod postacią każdego szerszego spojrzenia. Bo owo otwarte podziwianie świata, wraz ze wszystkimi jego możliwościami to wykraczanie poza granice tego co uważamy za słuszne. Słuszności ścierają się jak łaty na starym, znoszonym ubraniu. Nie przystają do zmieniającego się świata. Są jak niestrudzony subiekt Prusa, tkwiący w dawnej epoce – patrzą na rzeczywistość poprzez pryzmat odstępu od normy. Ich normy. Mam problem z tym jednoznacznym, apodyktycznym ocenianiem, którego wokół tak pełno i w nadmiarze. Bo żeby wydać taki stanowczy sąd, trzeba przymknąć oczy na wszystkie niuanse i…skupić się tylko na tym jednym, nieprzystającym elemencie, który skreśla petenta z listy kandydatów do sukcesu. Panowie na prawo, Panie na lewo. Kowalski tak, Łobuzińska – zdecydowanie nie! Na czym właściwie polega ocena wykonania? Na określeniu w których punktach nie przystaje ono do mojej egocentrycznej wizji, do przyzwyczajeń słuchowych, estetycznych, które rozwinąłem w sobie poprzez rutynę słuchania? Wówczas nietrudno o pierwsze niesnaski. Wystarczy jedna fraza ukształtowana w nieco inny sposób, jakieś zachwianie agogiczne, które można by podpisać pod mały skandalik i już wykonawca jest stracony, bo ja słucham go już ze skazą, z cynizmem, pobłażliwością. On nic nie wie – skreślony. Od mojego gustu zależy czyjeś powodzenie. Tym subiektywnym paradygmatem mogę sprawić, że fantastyczne wykonanie staje się nic nie wartą bieganiną po klawiaturze, niezgodne z „ogólnie przyjętymi zasadami”. Pewnie to amatorszczyzna, ale uwielbiam słuchać bez oceniania. Zatapiać się w dźwiękach, które ktoś dla mnie koloryzuje, unosi, przetwarza. Wchodzić w intymny kontakt z tym, co ktoś odważył mi się zaprezentować. Cały skarb, wnętrze, serce – jak na dłoni, na talerzu. Czuć najmniejsze niuanse, zapachy roznoszących się w powietrzu dźwięków, zawieszonych w przestrzeni publicznej i tak intymnej zarazem. Zawodowe słuchanie to zadanie niezwykle trudne. Monotonne, skrupulatne. Trzeba mieć podzielność uwagi. Należy zaznaczać wszelkie niedopuszczalne odstępstwa od normy, tej obiektywnie nieistniejącej prawdy, którą mierzy się szczerość innych, tych niedojrzałych. Nie można pozwolić sobie na czułości. Nie można widzieć drugiego człowieka, tylko błędy, błędy i jeszcze raz błędy. Stąd prosta droga do znienawidzenia muzyki, której nie słucha się już z podziwem, a tylko i wyłącznie z pogardą. Tylko zaangażowane słuchanie różnorakich wykonań otwiera przestrzeń do dyskusji. Nie istnieje raz wyuczona norma, kalka według której można ocenić wszystko w mgnieniu oka.  „Dla mnie w ogóle konkursy pianistyczne to zawsze mecz indywidualnych gustów jurorów – natur nie do pogodzenia. Sama starałam się przeważnie jako juror ustąpić ze swoim egocentryzmem”/Lidia Grychtołówna/.