Olśnienia

Olśnienia

Ciągłe powroty. Odkrywanie na nowo. Bez udowadniania, że się wie, że się widziało, że się bywało, że się słyszało. Jak się słyszało to się zobojętniało, jak się bywało to się zapomniało, jak się widziało to się zamgliło, jak się wiedziało, to się myślało, że już tak będzie na zawsze. Zataczamy kręgi, wierząc uslinie w wyższość dziś nad wczoraj. W przyśpieszenie, w oszczędność czasu, w pożyteczność, produktywność. Jeśli cenimy tylko to co zdobywamy, to żyjemy tylko wewnątrz. Na zewnątrz jest zbyt wiele pytań, odpowiedzi i prawd. Wewnątrz mamy tą naszą jedną mantrę, której trzymanie się gwarantuje nam odpowiedni status społeczny, pewność siebie, poczucie należenia do „wymarzonego kręgu”, a nawet (podskórnie) przewodniczenia mu. Ta prosta konstrukcja jest niczym architektura późnego Gierka- jasna, klarowna, bez zbędnych, burżuazyjnych ozdóbek. Funkcjonalna i nowoczesna. I w każdym poradniku przeczytamy, że to właśnie nowy człowiek- Bóg asertyzmu- jest gwarancją szczęścia. Gdy jednak każdy z nas staje się bóswtem, brak jest poddanych którzy byliby skorzy do bicia pokłonów. Brak komunikacji, oddania, współodczuwania, brak współtworzenia czasu. Pomnikowe odosobnienie. Niby dumne i statyczne, ale zimne i nieruchome. Niczym śmierć za życia. Ciągłe powroty o których pisał Nietzsche symbolizują naszą skłonność do przywiązywania się do zdobytych szczytów. Odpowiadania na te same odwieczne pytania, które mimo rozwoju cywilizacji powracają do nas jak bumerang. Odkrywanie na nowo to włożenie innych okularów. Nie koniecznie lepszych czy gorszych. Innych. Przez pryzmat dzisiejszego „ja”, odnajduję to co od zawsze stanowiło trzon mojej osobowości. Wyjątkowości. Być może w tym tkwi sens ciągłego powracania do znanych, przeżytych, zdobytych utworów? Nowy Schumann, nowy Bach, nowy Mozart są istotnym dowodem na rangę jaką w muzyce spełniają wykonawca i odbiorca. Ich uczucia, wewnętrzne i zewnętrzne przemiany, które przychodzą okresowo, potrafią zmienić sposób postrzegania dzieła. Wyciągnąć nowy, inny sens, który jeszcze kilka lat temu był niedostrzegalny. W sensie wykonawczym powtarzalność może wiązać się z ciągłym rozwojem. Na nowo odkryta forma, w której odnajdujemy zupełnie inne epicentrum kulminacyjne. Niespotykana dotąd subtelność barwy, która rozświetla postarzałe frazy. Innowacyjne operowanie czasem, który nie trawił tego ciągłęgo przyśpieszenia ku ciszy. Być może też, śmiałe wydobywanie afektów, które wcześniej nikły w pietystycznej ornamentacji. Ciekawym przykładem zmian, które czasem dotykają całe pokolenia, był ostatni Konkurs Chopinowski. Na próżno w wielu wykonanich można było szukać tej osławionej nostalgii. Raczej z większości interpretacji wyzierała nieposkromiona chęć medytacji, która we współczesnym minimalizmie odnalazła swoją spokojną przystań. Być może Chopin w XXI wieku, stał się idolem tych, którzy w wielkomiejskiej egzystencji nie potrafią znaleźć etosu wędrowca. I nawet heroiczność Polonezów nie zdołała przełamać pragnienia wyciszenia. I w Bachu, który przez niemal cały XX wiek wpisywany był w grono Bożych ascetów, dziś szukamy człowieka, z jego pragnieniami, dążeniami, ideałami. W Mozarcie szukamy światłego filozofa, mistyka, który tylko przez ludzką nieporadność zaliczony został do tych „przyjemnych dla ucha”. Ciągłe powroty, odkrywanie na nowo, muszą odbywać się w postawie otwartości. Zrzucamy starą szatę, by przywdziać nową formę. Nową z pozoru, bo wzór wciąż jest taki sam. Wychodzimy od dźwięku,  od wyobraźni, nie od pamięci i przyzwyczajenia. „Żeby poczuć smak pieszej wędrówki, trzeba iść samemu. Jeśli chodzicie w grupie, czy nawet we dwoje, wędrówka będzie piesza tylko z nazwy, i bardziej będzie podobna do pikniku. Piesza wędrówka wymaga samotności, bo najważniejsza jest w niej wolność; swoboda zatrzymywania się i ruszania dalej, wybierania tej czy innej drogi, którą podyktuje wam fantazja; i dlatego, że powinniście iść własnym tempem”/Robert Louis Stevenson/.