Oj

Oj

„Idź wyprostowany wśród tych co na kolanach
wśród odwróconych plecami i obalonych w proch […]

Oglądaj w lustrze swą błazeńską twarz
powtarzaj: zostałem powołany – czyż nie było lepszych […]” /Z. Herbert, „Przesłanie Pana Cogito”/

Obecność. Obecność i uważność. Zdawało się nie raz, to tak oczywiste i przekonujące, że wszystko to jest dane w pakiecie z rozumem, wiedzą, dobrobytem, zdobywaniem. W preludium życia niemal zawsze, wydaje się, że wystarczy skompletować pewien zbiór pojęć, posegregować epoki, przypisać pewne idee wielkim myślicielom. W preludium, jak u Bacha, wszystko ewolucyjnie wzrastało. Temat przetwarzany, powtarzany, płynący śpiesznie do celu, do szczytu dojrzałości wydawał się rosnąć jak na drożdżach. Dodawał skrzydeł, rozpościerał przed kreatorem nieposkromione przestrzenie wybrzmiewania. Rozwijał się bez zbędnych komplikacji. W preludium wszystko bywa wdzięczne, nieskrępowane, wyrażone w geście prostoty. To ta drakońska fuga zawsze przysparza samych problemów, komplikacji. To ta skomplikowana łamigłówka przekreśla infantylne zapędy preludium do bycia „czymś”. W fudze po raz pierwszy stajemy twarzą w twarz z „obecnością” i „uważnością”. Dobry, pokorny obserwator wie, że w nieśpiesznym byciu tu i teraz kryje się wiele odpowiedzi nie wyrażalnych słowami. Określenia bywają raczej strzępkiem informacji, wycinkiem rzeczywistości, percepcją pseudoobiektywizmu. Obecność i uważność ogarniają wszystkie aspekty bez konieczności teoretyzowania, kreowania definicji, kategoryzowania, dzielenia na gorsze lub lepsze. Z obecności, z trwania narodziła się muzyka. Ta niedoceniana w świecie zysku ulotna, przemijająca materia, która przecież nie rości sobie prawa do zagarniania przestrzeni publicznej swoją natarczywością. Czyż wszelki przejaw sztuki w historii człowieczeństwa nie powstał z irracjonalnych pobudek? Muzyka często bywa mierzeniem się z emocjami, których z różnych powodów nie podobna wyrazić logicznym wywodem słownym. Pokolenia kompozytorów stale poszukują tego pierwotnego gestu, oczyszczonego z wszelkich salonowych, modnych, gustownych czy wydumanych przekonań. Jego źródło znajduje się w muzyce ludowej. W muzyce brudnej, opuszczonej, w muzyce prawdziwej jak ziemia po której stąpamy. I wielcy mistrzowie renesansu, i modne ikony baroku, że już nie wspomnę o romantycznych sentymentalistach opiewających piękno ludowej twórczości, aż po folklorystów i kompozytorów nam współczesnych. Wciąż ten wiecznie odwlekany powrót do korzeni, do esencji. Każdemu bowiem kogo dotknęło wypalenie, każdemu kto zaplątał się w zwodniczych ideach wiedzopodobnych należałoby przepisać wysłuchanie jednej pieśni ludowej w tradycyjnym wykonaniu. Gdy już bowiem każda twórczość straci swój smak, folklor niezmiennie pozostanie źródłem prawdy. Wiele pozytywnych recenzji otrzymał film Pawła Pawlikowskiego „Zimna wojna”. Wiele się mówiło o jego stylu, o świetnej grze aktorskiej, scenografii, scenariuszu, jednak nigdzie nie wspomniano o muzyce. Podobnie jak w „Idzie” ma ona ogromne znaczenie, choć tu… więcej! Jest spoiwem łączącym całą historię. Jest nośnikiem emocji, didaskalią, która komunikuje się z dziełem w sposób obrazowy. Znów ten folklor! Prosty, treściwy, zrodzony z ludowej tęsknoty za innym światem. Tak intymny… Żaden traktat, dysertacja, wykład nie ma takiej mocy jak prosta pieśń, zrodzona w świadomości człowieka stojącego w obliczu cierpienia. Słowa to tylko ozdobniki rzeczywistości. I już słucham inny, odmieniony. Nie ja – z tym moim całym bagażem przekonań, wykształcenia, upodobań. Nie ja – analizujący, wydający sądy, opiniujący i dzieło i wykonanie. Chyba już zupełnie nie słucham. Zatapiam się. Otulam się. Nie myślę. Oddycham. Jestem.