new

new

Zapiski z czasów pandemii. Krok pierwszy – rozpoznać dzień tygodnia i miesiąc w którym się znajduję. Zadanie niełatwe. Z zasady dni następujące stadnie, po sobie, w rozproszeniu godzinowym, interpretuję jako „zegarową pulpę”, potok czasochwil nie sprecyzowanych, nie charakterystycznych na tyle by je w jakimś konkretnym celu nazwać, ochrzcić, oswoić. Ot – wczoraj – dzisiaj – jutro. Miesiąc temu też było jakieś wczoraj – dziś – jutro. A i za miesiąc następstwo nieuniknione, tożsame – no może z perspektywą wizyty u fryzjera, przy zachowaniu wszelakich restrykcji (choć nie wiem – jak tu nie gawędzić z fryzjerem podczas tej intymnej chwili – toć fryzjer to mój doradca, powiernik, spowiednik – chwilowo wszystko wie, omnibus w kwestiach etyki, moralności, polityki, ekonomii, kulinariów – jest moim przyjacielem; przynajmniej do czasu magicznego zaklęcia : „pięćdziesiąt złotych będzie…”).

Poranek dzień pierwszy. Pobudka przed świtem. Z niewiadomych przyczyn. Jakby organizm chciał się upewnić czy napewno wciąż żyje, czy nie ominęła go apokalipsa; czy o poranku wciąż słychać nieskrępowane ptasie trele. Odhaczone. Słońce wstało. Świat się kończy, ale raczej adagissimo, o czym szemrzą podniebne poranne plotki. Krok drugi – ćwiczenia. Prototyp, ersatz istnienia, poruszania się. Zmysłowa zmyłka, narkotyk dla it – poruszam się więc jestem. Pani za szklanym, płaskim, zdezynfekowanym ekranem namawia mnie co rano, bym dał z siebie więcej; a to że pracują teraz moje pośladki; a tu biceps i że potem własnym zabijemy bezsensowną pandemię. No nic. Słucham Pani co rano. Lubię gdy ktoś mnie dopinguje. Jeszcze dwa skłony i stary nawyk – kawa mała, mocna. Przegląd „prasy”. Nudny. Wszędzie to samo. O tym samym. Kiedy koniec. Kto winny. Ile nam za to wszystko zapłacą. Kiedy „wrócimy do normalności…”

Krok trzeci. To nowość. Edukacja online. Kontakt ze studentami – oto cudowne, ożywcze, kreatywne godziny, które upłynniają czas sypiący się między palcami. Rozmowom, dyskusjom nie ma końca – choć sama „edukacja” zdalna w przypadku muzyki w praktyce – to ciężki orzech do zgryzienia. My tu jednak o pięknie, ideach, ewentualnie formie przekazu, detalach… A nasz drogi ersatz lubi pobieżnie, niedokładnie. Tu zwęzi, tam utnie. Dźwięk spłaszczy. Wspomoże się szumem. Najchętniej przerwie w połowie, by pozwolić sąsiadowi na przesył danych. Nie za bardzo interesuje go wszelaka warstwa emocjonalna przekazywanych treści. Nie po to powstał. Ma komunikować coś; lub pozwalać komunikować się „między kimś a kimś”, lub komunikować fakenewsy. W pakiecie „emocje” posiada tylko zbiór emotikonek. W sumie zadanie ciekawe – szukam i szukam tych żółtych, okrągłych twarzyczek i nie bardzo wiem, która z nich jest najbliższa mojej dezaprobacie; która podpowie współudziałowcy w video konferencji, że ja tu teraz z ironią, przekąsem, a która wyrazi podziw… No ale pomaga. Jest. Najważniejsze, że jest. Że coś robimy. Żeśmy potrzebni. Że to zatrzymanie to tylko chwilowe, pozorne…

Punkt czwarty. Kulinaria extreme. Z przepastnych szafek zapasów, poczynionych w przededniu zamknięcia wszystkiego co nie służy przetrwaniu, wyjmij dwie paczki kaszy gryczanej. Gotuj na małym ogniu. Czas trwania? Dwa powtórzenia Arii Konstancji z „Uprowadzenia z Seraju” Mozarta. Kaszka będzie w sam raz. Choć w kulinariach to można poeksperymentować, jak już odbędzie się wojenną misję do sklepu. Jak już człowiek nauczył się piec chleb bez drożdży to nic mu nie straszne. Bo i okazuje się, że prawdziwie – gotowanie, to też ważna, przyjemna część życia. Że spożywanie to też ważna i przyjemna część życia, a nie jak w „normalności” – strata czasu na zapełnienie trzewi czymkolwiek – byle na szybko i tanio bardzo. A i po spożyciu, odpocząć można, bo do pracy nie daleko, wystarczy podnieść wieko laptopa…

I co to mamy w końcu za dzień? Tygodnia koniec? Początek? Wiosna to już, zima czy lato? Nieważne. Nieważne bo teraz czas na wieczory. Inne niż te „długie zimowe”, na które uzbierałem pokaźny kopczyk ksiąg do odczytu. Inne niż te letnie, długo wysiedziane na balkonie, przy leniwym winie i rozmowach o sprawach błahych dla gospodarki, a tak miłych sercu… Teraz moje wieczory, to przyjemność. Przyjemność muzykowania. Nie ma to nic wspólnego z przygotowywaniem się, nauką programu, profesjonalizmem tym całym, o którym mówiłem studentom w południe. Nie za bardzo wiadomo do czego się przygotowywać bo wszystko odwołane, a i w perspektywie kultura na razie nie istnieje (słynny 4 filar!). Jest za to inny powód. To radość muzykowania, improwizowania, grania pieśni, piosenek, jak za bardzo dawnych, dziecięcych lat, gdy wgrywanie Mozarta zamieniałem na parodie jego sonaty…Bez logicznego, analitycznego spojrzenia na problem, za to z naturalną dzikością, intuicją, instynktem. Koncerty dla siebie. Przyjemność o której zapomniałem dla świata.

Kiedy wróci normalność? A była prawdziwie normalnością, czy korporacyjnym przyzwyczajeniem? Czy obecny brak nadmiernej działalności nas odczłowiecza? Czy samo istnienie jest wartością samą w sobie? Czy na prawdę jesteśmy bytem wsobnym?

Czy na pewno chcielibyśmy wrócić do świata „sprzed”?