My way

My way

„Bóg chciał być doskonały i zatrzymał się. To co się nie porusza, stoi w miejscu. To, co stoi w miejscu, rozpada się”.
/Olga Tokarczuk, „Prawiek i inne czasy”/

Doświadczenie uczy nas, że to co swoje jest najlepsze, bo prawdziwe. Żadna, nawet najbardziej wzięta marka, nie zastąpi dzieła stworzonego własnymi rękami. To co tworzymy napełnia naszą wewnętrzną, witalną siłę nową energią. Spełniamy się, więc jesteśmy. W każdym naszym działaniu, krok w przód jest wyrażeniem chęci rozwoju, poszukiwania i odwagi. Niestety, czasem rozgryzanie, wyszukiwanie, dociekanie doprowadza nas w ślepy zaułek lęku. Mając tak ogromną świadomość, stajemy się niedecyzyjni. Uważamy, by przypadkiem nie przekroczyć poznanych reguł gry. Paradoks goni paradoks. To co ma nam pomóc, to co ma stanowić nasz ciągły rozwój, staje się więzieniem bez okien i drzwi. I wtedy rozpaczliwie poszukujemy naszej zakopanej przed laty intuicji. Rzucamy się bez reszty w wewnętrzne przekonania, przygasłe pod pręgieżem zawodowstwa /”Et ego non sum dignum…”/. I tak w koło Macieju (sic.!). Ta nerwowa sinusoida nie musi stale oplatać naszych zmysłów, nie musi ściskać i odpuszczać. Może zniknąć. Vaclav Luks /założyciel praskiej orkiestry barokowej Collegium 1704/, słynący z ogromnej wiedzy muzykologicznej i historycznej, w jednym z wywiadów wyznał:
„Cała wiedza i informacje nie mogą być ograniczeniem, więzieniem. Są dla mnie użyteczną umiejętnością i nie czynią ze mnie niewolnika w pracy. Ostatecznie to nasze zadanie, aby kilkusetletnią dawną muzykę przedstawić publiczności. Należy zachować równowagę pomiędzy wiedzą a dbałością o źródła, doznaniami i żywą swobodą artystyczną”. Złoty środek ustawiony czasem bliżej emocjonalności, lub racjonalizacji /zależnie od indywidualnych cech charakteru artysty/. Muzyk- wykonawca, siadając przy instrumencie, staje się aktorem, scenografem i reżyserem (w dobrym tego słowa znaczeniu- nie mylić ze sztucznością). Od jego wiedzy i analizy, zależeć będzie siła oddziaływania dzieła. Dzięki odszyfrowaniu cudzego zapisu, połączeniu z myślą kompozytora, zrozumieniu narracji i idei twórczej stanie się prawdziwy, przekonujący. Dzięki swoim naturalnym, wewnętrzynym atutom, które czynią go niepowtarzalnym porwie (lub nie) publiczność nowym tchnieniem, nowym życiem utworu. I szybko okaże się, że nie ma jednego sposobu na Bacha czy Widora, jak nie ma jednej „właściwej” inscenizacji Szekspira. Doszukujemy się źródeł artykulacji w jego kantatach, retoryki w zestawieniach harmonicznych, agogiki w sposobie zapisania poszczególnych grup melodyczno- rytmicznych. Szukamy dzieł tworzonych w podobnym czasie, rzucających światło na zaszyfrowaną w dźwiękach treść. Jednak właściwe afekty każdego utworu są sumą poznania, przemyślenia i emocjonalnego zaangażowania. Ponieważ dwa ostatnie punkty tego krótkiego przepisu mogą doprowadzić wykonawców do różnych wniosków; a ich poczucie muzycznego czasu może różnić się diametralnie- będziemy mieli dwa „różne” utwory Bacha. I co najbardziej zaskakujące- oba mogą nas przekonywać, porywać. I choć muzyka nie służy autoprezentacji, to bez odwagi i zaangażowania; bez własnego zdania i odpowiedzialności za jego wyrażanie, staje się muzą milczącą, znudzoną przewidywalnością zdarzeń. Rozwój wiąże się z chęcią poznania; odnajdywanie siebie jest koniecznością istnienia. W jednej z reklam emitowanych ostatnim czasem w telewizji i internecie, słyszymy, iż „moje zmienia wszystko”. „Moje” zmienia także muzykę, czyniąc ją choć na krótką chwilę- niepowtarzalną, jedyną. Mój Bach, mój Widor, mój Mendelssohn- zmienia wszystko…