01 Paź Muzykoportacja
W planach miałem kontynuację wątku z zeszłego tygodnia, zdażyło się jednak coś, co pozytywnie te plany wywróciło „do góry nogami”. Zacznijmy całą historię „from the very begining…”. Jest czerwiec roku 1998. Mały Maciej udaje się z tatą do sklepu muzycznego, żeby w ramach nagrody za dobre wyniki w nauce (przynajmniej w szkole muzycznej) nabyć płytę z muzyką klasyczną. Jakoże nasłuchał się na audycjach muzycznych tylu wspaniałości o „Wielkiej Mszy h-moll” Jana Sebastiana Bacha, a i że muzykę sakralną chóralną, organową i Bacha podskórnie słuchał najchętniej- wiedział dokładnie czego szuka (tak mu się przynajmniej zdawało). W piękny, upalny czerwcowy poranek po raz pierwszy znalazł się w (jak wtedy mu się zdawało) płytowym raju! Były to czasy gdy dwupoziomowy music corner mieścił się przy krakowskim rynku, w kamienicy nr 13, wychodzącej na ulicę Grodzką. Sporo czasu zajęło mu „przedarcie się” przez wszystkie możliwe stanowiska, jeszcze więcej- pertraktacje z tatą (jeszcze to… a może to?, tato, proszę Cię, o nic już nigdy w życiu nie poproszę …). Oczywiście o wykonaniach, wydawnictwach, tym bardziej o nurcie historycznym wiedział tyle co nic- kierując się przyziemnymi sprawami, typu- atrakcyjny wygląd okładki. Właśnie w ten wyjątkowy dzień zaprzyjaźnił się z przemiłym starszym Panem, który przy kasie podmienił jego cenny wybór, na nic nie mówiące wykonanie Gardinera (…o raczej mało przystępnej okładce…i cenie!). Tak właśnie, z przypadku zaraził mnie zachwytem wobec kunsztu wykonawczego angielskich muzyków pod wodzą Sir Johna. Podczas późniejszych wizyt zapoznał mnie także z Gouldem (chciałem Sonaty Mozarta,które grałem na fortepianie), Zimermannem (chciałem Chopina, bo w końcu był rok Chopinowski- 1999). Nigdy mu nie podziękowałem- jak to zwykle bywa- myśląc, że będziemy się tam spotykać zawsze. Pana nie ma tam już od ponad 10 lat, sklep przeniesiono i zmniejszono, a ja przynajmniej tu dziękuję… Okazja do wspomnień natrafiła się przypadekiem- refleksja przyszła samoistnie- wreszcie nabyłem nowe nagranie Mszy h- moll z Johnem Eliotem Gardinerem. Dawno nie byłem tak podekscytowany, i choć przez kilka ostatnich lat fascynowałem się różnymi kapelami barokowymi, to Monteverdi Choir i English Baroque Soloist zawsze byli absolutnymi mistrzami (wszystkie kantaty Bacha, niesamowite symfonie Mozarta i Brahmsa… czy wreszcie szokujące nagranie Pasji Janowej w 2011 roku). Spodziewałem się nowości- wiedziony porównaniem do Pasji Janowej, która w najnowszej odsłonie zespołu staje się dziełem o zupełnie nowej dramaturgicznie estetyce- słowo, gest, narastanie napięcia przez spiętrzenie efektów artykulacyjnych. Jednak Msza h-moll od której się wszystko zaczęło (a wiadomo- wykonanie od którego coś się zaczyna, staje się podświadomym wzorem na lata…) wydawała się formą już „nie do ruszenia”, dopowiedzianą, pełną. Minęło jednak 30 lat od ostatniego nagrania. To czego słuchammy to obraz przemian w myśleniu o wykonawstie historycznym. Obraz odważny, pełen retorycznych odniesień, filozoficznej interpretacji tego co w tym wyjątkowym dziele najważniejsze. Wielka Msza jest tworem specyficznym- w końcu sam Bach nigdy nie wykonał jej, ani nie usłyszał w całości (cóż jest to forma zupełnie nielturgiczna przez swe rozmiary…), co więcej dzieło to dedykowane Królowi Polskiemu Augustowi III (który by zostać władcą przeszedł na katolicyzm). Oto więc Bach-protestant mierzy się z materią katolicką. Pamiętajmy, że tworzenie w XVIII wieku „sztuki dla sztuki” było czymś osobliwym. Bach tworzy dzieło natury filozoficznej ukazując za pomocą figur znaczenie poszczególnych prawd. I tym właśnie tropem – obrazowości- podążył tym razem Gardiner(tym razem, bo udowadnia nam, że wzór wykonawczy nie istnieje). Poprzednie nagranie z 1985 to ascetyczne oratorium- nowe, przez swą żywiołowość, bliższe jest raczej afektowności operowej. Jest mniej „idealne”, mniej „proporcjonalne”, za to zdecydowanie „poruszające”, „retoryczne”. Harnoncourt pisał, że interpretowanie to tworzenie hierarchii aspektów wykonawczych- pod tym wględem interpretację Gardinera można nazwać „obrazową”, „dramatyczną”. Pierwszym zaskoczeniem jest coś co w powszechnym odczuciu muzyków nazwyamy „niekonsekwencją” artykulacyjną. W pierwszym Kyrie Gardiner rezygnuje z łuków w momentach homofonicznych akordów chóralnych, wytrącając nas z przyzwyczajenia, podkreślając słowa- „Panie!”. I wbrew obiegowym opiniom, nie jest to przecież niekonsekwencja, gdyż sam Bach stosuje w danym utworze ten sam motyw w różnej artykulacji- choćby w Credo z Mszy h- moll, duet Deum de Deo(„Bóg z Boga”), gdzie Bach radzi sobie z prawdami zawartymi w Credo nicejskim za pomocą symboliki – jedność i niezależność Trójcy Świętej- ten sam motyw, różna artykulacja. U Gardinera prym w strukturach rytmicznych wiodą synkopy; wokalność staje się śpiewem deklamacyjnym, rodem z oper Monteverdiego; artykulacja, sposób akcentacji łuków różni się zależnie od kontekstu słownego (np. motyw grzechu w Qui tolis pecata mundi, z”przerażającymi”, nieproporcjonalnymi brzuchami); tempa zależą raczej od sytuacji dramatycznej, niż stopniowego następstwa (choćby wybuchające Cum Santo Spiritu, w którym dzięki zawrotnemu tempu, na pierwszy plan wychodzą figury radości- pasaże smyczków, wzburzenia- powtarzane ósemki w basach, czy efekt tumultu, o którym pisał Schweitzer w swym wiekopomnym dziele); pojawiają się liczne zwolnienia, zmiany pulsacji wynikające z motywiki, zaburzające „mechaniczność” dzieła, do której niestety przyzwyczaiło nas wiele wykonań. Może dla niektórych będzie to zbyt teatralne- dla mnie to cudowne uczucie, gdy jeden z największych muzycznych autorytetów, odkrywa przede mną po raz kolejny to znane na pamięć dzieło, wyrywa mnie z letargu; na nowo interpretuje zdarzenia słowno-muzyczne, niejako sięgając do istoty rzeczy- symboliki. Możnaby napisać na ten temat niejeden elaborat, choć przede wszystkim polecam posłuchać. A w tym miejscu, muszę zacytować Harnoncourta, zupełnie bez komentarza…: „Dla mnie zaraz po utworze- który zawsze musi znajdować się na pierwszym miejscu- idzie fascynacja i fantazja wykonawcy. Jeśli chodzi o interpretację, to żaden muzyk- choćby wykonywał wszystko z techniczną perfekcją, spełniał wszystkie wymagania artykulacji, przestrzegał zgodności ze źródłami, używał właściwego instrumentu w odpowiednim stroju, wybierał dobre tempo- nie nadaje się do zawodu, jeżeli brakuje mu jednej rzeczy: muzykalności- lub mówiąc bardziej poetycko- pocałunku muzy”.