Muzyczna Niepodległa

Muzyczna Niepodległa

Muzyczna Niepodległa. Brzmi pięknie i wzniośle. Już kilkukrotnie poruszaliśmy na blogu temat edukacji muzycznej. W zasadzie bez skutku, bo były to tylko utopijne marzenia. Początek wakacji jest dobrym momentem do pochylenia się nad stanem naszej edukacji kulturalnej. Ba! Szkolnictwem w ogóle! Bo cóż z namiętnego przyswajania wiedzy niekoniecznie niezbędnej w życiu człowieka, z zaliczania i przekraczania kolejnych stopni wtajemniczenia, jeśli w procesie dydaktycznym zabraknie miejsca na kreatywność, na wsłuchanie się w potrzeby młodych ludzi? Są dużo ważniejsze rzeczy od przysłowiowego pantofelka, o amebie już nie wspominając. Ci młodzi ludzie kończąc szkołę, nie posiadają żadnych narzędzi, które w przyszłości pozwoliłyby im się dalej rozwijać. Nie rozumieją otaczającego ich świata, jego przemian, nie rozróżniają systemów wartości. Nie posiadają pzekonań, bo dowodem ich wykształcenia jest tylko papier, na którym liczba procentowa wskazuje na ile wyuczyli się o narodowych lekturach, ile wkuli wzorów i ile odmian czasownika „to be” znajduje się w ich apanażu wiedzy. Koniec. Niestety, przeciążenie historyczną nostalgią, powoduje, że w edukacji sięgamy przede wszystkim do modelu XIX-sto wiecznego, na którym oparliśmy także współczesne pojęcie tożsamości narodowej. Sienkiewicz, Wyspiański, poruszali przede wszystkim problemy swoich czasów. Ich kunszt, wyobraźnia są ważnym źródłem inspiracji, które jednak nie rozpala serc młodzieży do zaczytywania się w powieściach, kryminałach… czy chociażby gazetach! Uczenie sztuki tylko przez pryzmat historycznego panteonu jest wyrządzaniem ogromnej krzywdy zarówno kulturze jak i społeczeństwu. Nie ma co daleko szukać. Także i w szkołach muzycznych wciaż dominuje trend zapisywania zeszytów suchymi faktami (a to, że Beethoven w piątej symfonii wprowadził puzon…lub zamiast ćwiczeń harmonicznych przy instrumencie – ćwiczenia matematyczno-cyfrowo-nutowe przy tablicy) zamiast słuchania wraz z nimi, odkrywania sensu muzyki, tłumaczenia dlaczego coś jest ponadczasowe, dyskutowania o różnych wykonaniach. W szkole brak jest prawdziwego poznania rzeczy. Zbyt często uczeń zmuszony jest do zaliczenia danego materiału na podstawie opisu sporządzonego przez pedagoga. Prawdziwy rozwój, poznanie, wiąże się ze słuchaniem, dotykaniem, odkrywaniem, rozmową. Niestety, w szkołach powszechnych, edukacja humanistyczna opiera się tylko i wyłącznie na uczeniu się o literaturze. Nie dziwmy się zatem, że dla pokolenia milenersów sztuka staje się produktem zbędnym. Fascynacja kulturą bierze się z głębokiego poznania, doświadczenia. Edukacja muzyczna powinna się odbywać przede wszystkim poprzez kontakt ze sztuką. Nie na zasadzie „Chopin wielkim kompozytorem był”, lecz poprzez nawiązanie emocjonalnej więzi między dziełem a przyszłym odbiorcą. W wielu produkcjach filmowych pojawiają się cytaty muzyczne z kręgu tzw. muzyki poważnej, do których młody człowiek powraca chętniej niż do swoich ulubionych gatunków. Dlaczego? A no właśnie przez związek emocjonalny. Poprzez skojarzenie konkretnego utworu z obrazem, sytuacją. Oczywiście on nie wie, że jest to środkowa część koncertu fortepianowego Mozarta, napisana między rokiem tym a tym, dedykowana temu a temu, przypisywana do „drugiego okresu twórczości”. Być może lepiej dla niego, że nie wie. Chwyta to co go poruszyło i wraca do tego pomimo pozornych braków w wykształceniu. Szkoła powinna przede wszystkim wpajać potrzebę poszukiwania, obcowania ze sztuką. Powinna nauczyć młodych ludzi, że w jej ramionach mogą znaleźć ukojenie, rozgryźć trudne tematy, odnaleźć symbolikę i mistycyzm. Idealna lekcja muzyki? To ta, w której obok Beethovena czy Mozarta, jest także miejsce na Jacksona, Sinatrę czy Beatelsów…no i sporą dawkę folkloru, którego nie wiedzieć czemu… wciąż się wstydzimy. Poprzez łączenie różnych odmian sztuki można ukazać jej sedno, do którego dąży się nie poprzez wyuczenie, lecz doświadczenie, przeżycie, poznanie. Tylko tak można wykształcić gust muzyczny oraz nauczyć przyszłego melomana, że muzyka „poważna”, poważną bywa tylko z nazwy. Pierwsza zasada: przede wszystkim – „nie straszyć”!