MetaModernism

MetaModernism

„Szczęściem pisarza jest myśl, która cała staje się uczuciem, jest uczucie, które całe staje się myślą. […] Aby wybitny twór ducha mógł z miejsca wywrzeć szeroki i głęboki wpływ, musi istnieć tajemne powinowactwo, ba, zgodność między osobistym losem twórcy i powszechnym losem współczesnego pokolenia. […] Jest rzeczą niewątpliwie dobrą, że świat zna tylko piękne dzieło, nie zaś jego pobudki, okoliczności jego powstania, gdyż znajomość źródeł, z których spłynął na artystę pomysł odstraszyłaby go i przez to unicestwiła działanie tego co doskonałe.” /T. Mann, „Śmierć w Wenecji”/

Fundamenty to krainy zmienne, cykliczne. Nieokiełznanie odległe w perspektywie namacalnego rozpoznawania świata w jego przestrzeniach imaginarnych. Może to pytania tworzą stale nowe fundamenty? Lub – być może – ich niestałość, zmienność jest tylko niewerbalnym sygnałem universum o nieustającym ruchu w przestrzeniach otwartych.? To zagadka nieprzystawalności odczuwanego świata względem wewnętrznego absolutu, wpatrzonego w wieczny ideał poznania. Ta chęć ciągłego odmieniania, odradzania, determinuje konieczność nie tylko rekonstrukcji, lecz często wręcz ponownego stwarzania podstawy ideowej – sposobu rozkodowywania świata, nadawania mu sensu, interakcji spojrzenia. Niczym czuły obserwator reinterpretujemy zastane przekonania powodowani swoistym przymusem ego względem nowego id.

Cykliczność stanowi tu oś symetrii wobec której ustalają się dalsze hierarchie. Nieunikniona przemiana to skutek uczestnictwa w bezkresnej wędrówce, niezależnie od stanu świadomości podmiotu bytującego w obrębie znanej ścieżki. Prastare prawa rządzące wszystkim co żyje na kuli ziemskiej, odzywają się podskórnie również w heroicznie przekonanym o wyższości ludzkiego intelektu nad siłami natury homo sapiens. Jednak nieustannie kierująca następstwem pór roku, odradzająca moc boga Re, w wierzeniach odmieniana przez wszystkie przypadki, czcząca światło nadchodzące dla zniewolonych wyznawców, stanowi punkt zwrotny w periodycznym odczytywaniu przemiany. Bo i rozświetlona noc betlejemska jest odpowiedzią na starotestamentową wizję św. Izajasza – „Naród kroczący w ciemności ujrzał światłość wielką”. By jednak móc doświadczać sprawczej mocy światła, trzeba także zanurzyć się w bezkresności mroku i ciszy, stanowiących epicentrum grudniowego doświadczania rzeczywistości. W zagłuszaniu tej dziewiczej przestrzeni metamodernizm stał się bezprecedensowym koneserem, przekształcającym łaskawą rzeczywistość w pretensjonalną fairy tale.

Faktycznie – jest jakaś niekłamana iskierka nadziei – gdy za amerykańskimi filozofami uznamy przekształcenie postmodernizmu w metamodernizm. Tytułowe „przekraczanie” bowiem symbolizuje chęć przełamania zwyczajowej granicy, poza którą nie będziemy już musieli odnosić się do wyimaginowanej „nowoczesności”. Pytanie tylko, dlaczego wciąż mielibyśmy się bać porzucenia modernistycznego paradygmatu wobec którego odstępstwo stanowić miało by rodzaj wstecznictwa i zaściankowości. Nowoczesność – ponowoczesność – metanowoczesność – stanowią uwikłanie w nazewnictwo nakierunkowane na stabilną stateczność poglądów, bowiem wszelka nowoczesność stanowić może co najwyżej odniesienie do dekady twórczej działalności człowieka, nie zaś do epoki, która to z natury rzeczy stanowi niespójną syntezę wynikającą z analitycznego spojrzenia muzykologicznego. Możemy zatem z dumą rozprawiać o modernizmie Gesualda, postmodernizmie Muffata, metamodernizmie Liszta, jednak aby wikłać się w wieczne odniesienie do nowoczesności wieku XX, trzeba by katorżniczej pracy i chęci aby na wieki stać się niewolnikiem odnoszącym się krytycznie lub optymistycznie – „do”.

Może ta noc bezbrzeżna przynosi wolność. Imaginarium osobowości. Niezależność beznurtowości? Do takiej idylli potrzeba jednak ekstremalnie wrażliwego i odważnego ucha, bo cisza szepcze niewiarygodne, niestworzone rzeczy, których w przestrzeni „wokół modernizmu i postmodernizmu” nie sposób usłyszeć. Indywidualne konstelacje artystyczne w perspektywie stylistycznej szukają jedynie ukojenia twórczych sił, drzemiących w potencjale własnego, głębokiego odczytania świata, którym artysta warunkowo może chcieć się podzielić ze swym odbiorcą. Konieczność stałej konfrontacji ze spuścizną modernistyczną, konieczność samoświadomości wykraczania poza stylistyczne ramy, ba, konieczność wytłumaczenia się z chęci ich przeistaczania, to horrendalne altum novum, nie znajdujące demokratyzacji gestu twórczego. Chodzi tu o owo tajemne powinowactwo, o którym z taką dyskrecją rozpisywał się Tomasz Mann. To, co doskonałe, odnajduje swą drogę do komunikacji poprzez imponderabile – nieuchwytność tego co ma na nas wpływ, oddziaływanie w sferze poza werbalnej, poza racjonalistycznej – w strefie pełnego doświadczania.