Maski

Maski

„Jeśli owo – Był piękny poranek – powie ktoś, kto ma do tego dostęp, prawo, gdyż w jego czasach było to jeszcze możliwe do powiedzenia? Maska, oto czego potrzebowałem! Dzięki niej wyzwoliłem się od wszelkiego lęku […] Nadchodzi moment, kiedy awangarda nie może pójść dalej, gdyż stworzyła już metajęzyk, który mówi o swoich niemożliwych tekstach…” /U. Eco, „Dopiski na marginesie Imienia Róźy„/

Oglądamy świat w perspektywie. Rytualne gesty są odniesieniem, sposobem na rozpoznanie siebie. Odrodzenie staje się możliwe dzięki decyzjom woli, skłonnej do zanurzenia się w nowym odczytaniu rzeczywistości. Taki rodzaj imaginacji stróżuje nad nami w czasie rytualnego przechodzenia przez przełom roku, zanurzony, w powolny powrót w stronę światła i jego zadziwiającej mocy. Choć niewątpliwie sam sposób doświadczania przesilenia zimowego stale się zmienia, tworzone rytuały zawsze odnoszą się do obserwacji wszechświata – powracamy, odradzamy się wraz z pęczniejącym dniem, oświetlonym spektakularnym blaskiem słonecznym.

Nadchodząca pora przemiany, wiąże się jednak z ryzykownym pytaniem. Czy po osiągnięciu fenomenalnego celu, nadal można podążać tą samą drogą? Czy stawianie sobie celów pokrewnych jest zasadne, i – co ważniejsze – w jaki sposób, na nowo opowiedzieć o pięknie wszechświata, posługując się narzędziami przejętymi w spadku po postmodernistach?

Obserwacja uczy nas, że pomimo pozornej odwagi twórczej, neomoderniści działają w panicznym lęku. Wyrasta on z wpojonej niechęci do sentymentalizmu przetworzonego i okrutnie strawionego przez amerykańską machinę filmową. Wyrasta ze strachu przed oskarżeniami o twórczość uwstecznioną, wyraźnie kolaborującą z tym co awangarda nazywa kiczem. Podwaliny tego przerażenia wynikają jednak z apriorycznego założenia, że to co nowe ma nastręczać problemów, powinno wyrażać pewną ideologię, a co najważniejsze – musi unikać kategorii piękna, gdyż opowiada zazwyczaj o problemach spoza sfery emocjonalnej swego odbiorcy, a jeśli jej dotyka, to nigdy bezpośrednio, by można było umknąć przed ostracyzmem krytyków (naprawdę pisze pan o miłości? naprawdę pisze pan o śmierci?). Paradoksalnie zatem – sztuka – będąca tworem działalności człowieka wolnego, przeżywającego, doświadczającego cudowności wszechświata niezwykle głęboko, unika darowanej wolności w imię wyższych ideologicznych celów. Jak słusznie pisze dalej cytowany we wstępie Umberto Eco – jedynie w ściśle określonym momencie historycznym nieakceptowalność posłania przez odbiorcę stanowiła rękojmię wartości, dziś skandal, hałas, eksperyment nie przemawiają do nas skutecznie – bo zupełnie nas nie zaskakują, nie wstrząsają. Co najwyżej wzbudzają w nas poczucie rezygnacji – really? znów ma nas zaskoczyć królik wyjmowany z kapelusza?

„Precz z blaskiem księżyca!” Właśnie to hasło futurystów stało się świadectwem najgłębszego problemu modernizmu – odwrócenia się od zachwytu, chęci opisania i przemieniania świata, pewnej tajemniczej cudowności gestu twórczego w imię ordynarnej destrukcji. Nie wolno dać się ponieść uniesieniu, nie wolno podziwiać, nie wolno opowiadać o tak przyziemnych doświadczeniach jak uczucie miłości, szczęścia, bólu, cierpienia, jak obserwacja fenomenu natury. Nie wspomnę już o wyuzdanej, plebejskiej chęci świadomego kontaktu ze swym odbiorcą poprzez dzieło, którego on rozumieć nie musi, ale doświadczać powinien. W tak utkanym systemie artystycznym, wystarczy wykreować dzieło brzydkie, chropowate, niezrozumiałe z dopiskiem „kryzys klimatyczny”, „kryzys migracyjny”, „kryzys demokracji”, „kryzys wartości”. Gdy dodamy do tego jeszcze celową przypadkowość gestu twórczego, a zwłaszcza lubieżne wykorzystanie AI czy równań matematycznych, dyktujących następstwo kolejnych współbrzmień to jesteśmy w domu. Nikt nie oskarży nas o sentymentalizm i chęć kontaktu ze swoim odbiorcą. Staniemy się czystymi ideowcami.

Są takie utwory, po których wysłuchaniu ma się pewne dojmujące odczucie, że świat (przynajmniej świat dźwięków) powinien się skończyć. Są tak doskonałe. Ileż to razy po IX Beethovena, ocierając łzy wzruszenia pytaliśmy przyjaciół czyż to nie jest szczyt twórczości ludzkiej? Jak można postawić choćby jedną nutę po Symfonii tysiąca Mahlera lub Alpejskiej Straussa? Ba! Jak po Symfonii tysiąca może powstać tak fascynujące choć odmienne dzieło jak jego IX Symfonia, z tym obezwładniającym, finałowym Adagio?

Zdaje się, że zagadka nie tkwi w eksperymentalnym poszukiwaniu indywidualnego kodu brzmieniowego, a w chęci i umiejętności opowiedzenia tego samego świata na nowo. Innego odczytania, wypływającego z głębokiego, odrębnego, innowacyjnego doświadczenia rzeczywistości. Stąd też, fantastyczne powroty w poszukiwaniu piękna i miłości do otaczającego nas świata, natury i drugiego człowieka. Podobnie jak ma to miejsce w sztukach wizualnych – by coś stało się dziełem sztuki, musi zostać dostrzeżone przez artystę i ukazane w taki sposób, by przeszyć na wskroś odbiorcę. Umberto Eco pisze o średniowiecznej masce, którą nałożył, by móc bez krępacji napisać „Był piękny, listopadowy dzień”. Organowi improwizatorzy zakładają maski barokowych preludiów i fug, by móc poruszać się po klarownej harmonii i pięknie kontrapunktu. Jest to jednak środek tymczasowy. Należy wreszcie pójść dalej i odrodzić to do czego akt twórczy został powołany – do wyodrębniania esencji piękna, w którym każdy może się bezgranicznie zatracić, łącząc się z duszą wszechświata. Nie wystarczy pucciniowskiemu Rodolfowi założyć dresowych spodni i złotego łańcucha, by móc bezkarnie wkładać we współczesne usta romantyczną poezję. To oszustwo, które powoduje, że nasz Rodolfo jest niewiarygodny. Każdy z nas widział osiedlowego Sebę, i wie że nie mówi on wzniosłym, czasem wręcz zmanierowanym językiem „poezji miłości”. Używa raczej krótkich, bezbarwnych określeń i przekleństw. Gdy zatem pojawia się na operowej scenie i wyśpiewuje poruszające nuty Pucciniego, staje się nieznośną maską, nie wytrzymującą przeciwnych biegunów egzystencji.

Co by było, gdybyśmy przestali na nowo bać się wrażliwości, uczuć, piękna? Czy sztuka może siebie samą i nas wyleczyć z lęku przed zadziwieniem?