Martita!

Martita!

„Laureatka I nagrody […] grała Sonatę wręcz niezwykle, nadając jej piętno dramatyzmu równie demonicznego, co szczerego i prawdziwego.”

5 czerwca 2011 plaża na Górkach Zachodnich rozbrzmiewała nieznaną dotychczas sobie ekstremalną paletą barw i emocjonalnych uniesień, których przecież tubylcy doświadczali od zawsze, zwłaszcza w miesiącu życiodajnej „pełni”, do którego wszystko wg Manna zmierza niepowstrzymanie, by zanurzyć się w jedności, dokonać samospalenia, zatopić się bez reszty w bezmiarze wszechświata. Nocne, pradawne rytuały, wielbiące tylko pozornie zachodzące i wschodzące słońce – wszystko w nocnej symbolice, oscylującej wokół zanurzenia w wodzie – wokół oczyszczenia, uwielbienia za dar stworzenia oraz doświadczania, którego byliśmy najszczęśliwszymi uczestnikami. Otaczały nas wszystkie ekstremalne odcienie Martity, jej Schumann, Beethoven, Prokofiev – bo to jej urodziny świętowaliśmy w ferworze czerwcowej wolności, będąc swoją własną pełnią czasów, odbitą w lustrze jej empatycznych dźwięków.

Z Martitą nie zawsze było mi po drodze, a zwłaszcza z jej miłościami – ten Schumann i Beethoven… wszystko wydawało mi się jakoś nie moje. Cała ta drapieżność, ta swoboda, niepohamowana kreatywność raczej napawały mnie przerażeniem niż zachwytem. I o dziwo – przyszło nam się szczerze poznać przy tym nieszczęsnym Schumannie. Tego jej nigdy nie zapomnę. Jak można było mnie tak odmienić kilkoma dźwiękami kadencji, której przecież słuchałem bezwiednie. To zakrzywione postrzeganie stało się najważniejszym punktem mojej wewnętrznej przemiany, która wręcz unicestwiła dawnego „mnie przed Martitą”. A i to fenomen, że na prawdziwą przemianę nigdy nie można być przygotowanym, bo ten Schumann dopadł mnie w rogu studenckiej imprezy, gdzie uciekłem od nadmiaru tłumu z moim kobiecym alter ego. Schumann leciał bezwiednie, a my drwiliśmy z jego formalnej nieścisłości, jakiegoś braku logiki, romantycznych porywów rozsadzających formę od środka… do czasu, aż Martha wzięła Roberta w cugle, prowadząc jego romantycznego bohatera, ku wiecznemu niespełnieniu, w uniesieniu najwyższym, nieakceptującym logiki wydarzeń.

Tak też dzieje się za każdym razem, gdy Argerich przemienia wykonywane przez siebie dzieło w przestrzeń nową, świat utkany z jakichś niesamowicie szlachetnych, ale i szczerych materiałów. W jej frazie, ludzkie, emocjonalne przecież odbieranie spotyka się z mistycznym tchnieniem absolutu, w którym to co człowiecze nabiera niebotycznych kształtów duchowego uniesienia – uniesienia nieznoszącego pytań o to czy owa egzaltacja jest stylowa i na miejscu. To chyba niedościgniony ideał wykonawczy, gdy muzyk staje się prezentowanym dziełem, zespalając się z emocją kompozytora, wzbogacając ją, o temperament i wyobraźnie fenomenalnie odmieniającą, ożywiającą każde tchnienie i frazę. Czyż nie to jest misją artysty wykonawcy? Ożywianie uśpionego, zapisanego w przestrzeni, nowego, cudownego świata składającego się ze świadectwa kompozytora oraz czułości empatycznego wirtuoza. Muszę się przyznać, że uwielbiam również jej „nagrania live” ze zdarzającymi się nieczystościami, bo przecież muzyk skaczący w przepaść emocjonalnych doznań, nie może do końca kontrolować swego oddania, gdyż wówczas okradał by je z tej dziecięcej szczerości, nadającej każdemu wykonaniu tak szczery, prawdziwy przekaz.

Dziś, przy okazji kolejnych urodzin Martity, myślę przede wszystkim o tym, jak wiele artysta (kompozytor, wykonawca) nieświadomie wnosi w życie milionów ludzi, dzieląc się tym co słyszy, odczuwa. Tu nie chodzi przecież tylko o podziw dla gigantów, lecz o prawdziwe, ludzkie doświadczenia, które odmieniają życie czułych jednostek. Rzadko dzielimy się tymi wrażeniami, bo są one zbyt intymne. Być może ubranie w słowa tych nienazwanych uczuć, byłoby tylko obdarciem ich z sacrum przeżycia niewytłumaczalnej chwili uniesienia. Czy właśnie dlatego zazwyczaj poprzestajemy na zwyczajowych gratulacjach? Cudowny muzyk przemienia duchowe życie swoich odbiorców, nie stawiając siebie na piedestale, a dzieło, które ożywiając całym swym jestestwem, przybiera znamiona jego wyjątkowej osobowości. Dziękuję za naukę wsłuchiwania się w emocjonalną treść muzyki, za niezwykły czas, rządzący się swymi prawami logiki, wynikającymi przede wszystkim z dramaturgii i co tu dużo mówić…z prawdziwego, szczerego zasłuchania się w wykonywanym utworze. W końcu dobry wykonawca jest przede wszystkim świetnym słuchaczem, empatycznie zatapiającym się w to co opowiada mu kompozytor…