Love!

Love!

„Zarówno dźwięki w muzyce, jak i barwy w malarstwie powinny opowiadać nie tylko o sobie samych: patrzcie, jakie jesteśmy jaskrawe, piękne, głośne i śpiewne. Stają się muzyką, obrazem dopiero wtedy, gdy zaczynają snuć opowieść o ludzkim życiu czy pięknie przyrody. Mowa dźwięków i barw powinna być mądra i ciekawa. Dopiero wtedy będzie piękna” /Arkady Klonow, „Tam gdzie mieszka Muzyka”/ 

Nie uwierzycie, ale te piękne słowa znalazłem w książce o muzyce, przeznaczonej dla dzieci, wydanej w roku moich urodzin. Ze wzruszeniem wspomniałem pierwsze dźwięki, które wydobywałem z kiepskiego klawiszowego instrumentu, który nie mógł się obejść bez zasilania elektrycznego. Pierwszą fascynację organami, pierwszy koncert na żywo w filharmonii. Pierwsze, młodzieńcze zachwyty nad muzyką Mozarta i Haydna. Wreszcie zachłyśnięcie się potęgą muzyki romantycznej, pierwsze Rachy i Czajkowskie… a nawet zachwyt nad mrocznymi, patetycznymi konstrukcjami Szostakowicza. Sensem tego co dziś nazywam pasją były piękno i uczucie, wiara w to, że muzyka jest też mową. Muzyka wydawała się cudem. Dźwięki obwieszczały prawdę. Nie istniało we mnie kategoryzowanie, patrzenie od strony estetycznej, analitycznej. Dźwięki coś komunikowały, coś, czego dla własnego dobra lepiej było nie precyzować, nie nazywać, nie rozumieć. Jakbym podświadomie wiedział, że nazywanie tego co doświadczam, prowadziło do obdarcia muzyki z tej cudownej czystości, tajemniczości, magii. Melodia była duszą muzyki, melodia żyła w naszej mowie. Kiedy człowiek tworzy muzykę zamyka w dźwiękach emocjonalną historię, przekazuje nastrój, a my, słuchając tej muzyki, wyczuwamy go. Dźwięki i współbrzmienia zawsze mają określony charakter – nic nie zmieniło się od wieków. A jednak, podążając za hiperintelektualizacją gestu twórczego, artyści zaczęli wstydzić się piękna, prawdy, dobra, opowiadania historii. Wyrzekli się cudów, byleby tylko móc, potrafić wytłumaczyć każde zjawisko brzmieniowe w sposób logiczny i analityczny. Jakże nie przystają do tej współczesnej postawy dzieła, o których z taką lubością się wypowiadamy. Wszystkie opisy Couperina, te nieukojone melancholie Frobergera, wspaniałe opisy Liszta zdają się mówić coś zupełnie innego. Ci kompozytorzy wierzyli w piękno, w harmonię. Poszukiwali esencji zdarzeń muzycznych, nie zaś ich znaczenia w procesie rozwoju historii. Nie ważne czy muzyka pochodzi z wczesnego baroku czy dojrzałego romantyzmu. Jest ona zapisem stanu emocjonalnego, przekazem historii z przeszłości, intymnym obrazem w którym odbija się duch epoki. Założenie, że w przeszłości muzyka mogła być traktowana tylko w kategoriach czysto estetycznych, każe nam również twierdzić, iż ludzie XVII, XVIII wieku nie wyrażali uczuć wcale lub z rzadka, żyjąc życiem w którym nie ma miejsca na obecność. To jedna strona medalu. Ale co stało się z naszym postrzeganiem świata, skoro tak bardzo boimy się piękna, melodii i pulsu. Czyżbyśmy bali się tego, że ktoś zrozumie, odczuje nasz ból, który przecież w świecie sukcesu i nieograniczonych możliwości wydaje się być czymś śmiesznym i niedorzecznym? A może problemem jest sposób w jaki komunikujemy swoje emocje. Nie jestem przekonany czy ów powrót do hieroglifów jakimi są emotikony to najlepsza możliwość wyrażania swoich uczuć. W głosie, w mowie, w dźwięku zaklętych jest tyle cudownych odcieni, za pomocą których możemy wyrażać niewyrażone, a proponuje się nam krótkie wiadomości, pisane w pośpiechu, które gwarantują jedynie nieporozumienia. Czy chcemy żyć w świecie w którym piękno, prawda są deprecjonowane dla wyimaginowanej potrzeby elitarności? Po co nam wciąż muzyka, której nie chcemy słuchać? Po co nam sztuka, która nie może wyrażać niczego poza sobą samą?