Liryczny podmiot samotny

Liryczny podmiot samotny

„Wbrew bowiem temu, co zdaje się wielu ludziom, obrazy nie są nam dane raz na zawsze, wiecznie otwarte w ten sam sposób, bo choć, co do tego nie będę się spierał, w sensie wyglądu niewiele się zmieniają (…), to przecież każde faktyczne spotkanie z dziełem jest zupełnie inne, o ile bowiem one się nie zmieniają, to my się zmieniamy nieustannie, zmieniamy się nie do poznania wprost i, co za tym idzie, zmienia się nasze odczytanie (…).” /J. Dehnel, „Krivoklat”/

Jakby nie spoglądać na artystyczną działalność jednostki, indywidualności, jakiej by jej nie dopisać filozoficznej, ideologicznej koncepcji, jakiegoś nieuniknionego celu, w zawoalowaniu zduszonego być może umysłów sąsiadujących ciasnotą – jakby nie sklasyfikować dzieła i twórcy w jakichś akademickich słupkach, katalogach, spisach – jakkolwiek by wreszcie nie obstawać za ponurą perspektywą „swój – nieswój”, przyznać musicie – dzieło żyje nieskończoną ilość żyć i tylko od wrażliwości, natchnienia, emocjonalnego wykształcenia społeczeństwa, zależy życia tego jakość.

Nie jest to podmiotowi lirycznemu obojętne. Tak czy owak odczytany, może na opak, wspak, rakiem? W każdym razie nie bardzo czuje się on wzruszony pewną koncepcją dumy. „Tak, jego symfonia to duma narodowa! Takiego tu mistrza mieliśmy”. Krępują go te statystyki – „no, ten to był prawdziwie europejski, światowy – instrumentacja niczego sobie, nie mamy się czego wstydzić” – To podliczanie – „dziewięć symfonii, to nie przelewki” – czy ewentualne partyjne rozmiłowanie. Wiecie. Podmiot liryczny błąka się, pałęta po stronach tak niedoprecyzowanych, niejednoznacznych, tak kruchy, potrzebujący wsparcia wykonawczego, tchnienia ducha, istoty, życia w swą niematerialną ostatecznie egzystencję.

Wbrew temu co zdaje się wielu artystom – muzyka również nie jest nam dana raz na zawsze. Po krótce stąd multiplikacje interpretacji, wznowienia, ogólne tendencje, koncepcje, krucjaty wykonawcze, zaprzeczanie, nieprzenikliwość, wykluczenie – to tylko pokłosie zmiany punktu widzenia (i słyszenia). To tylko polaryzacja czysto racjonalnych osądów, a w sztuce, wszystko bierze się z trzewi…Zatrważające to jest to, że fenomenalna, poruszająca aria Pamina, w której rozkochiwaliśmy się w młodości…nagle staje się obca, mdła; zadziwiające jest to, że raz sklasyfikowany Schubert jako „gatunek nam obcy” przygważdża nas w końcu i otula swą przerażająco prostą i fantastyczną frazą w „Winterreise”, „Arpeggione”; albo, że ulubione niegdyś wykonanie Koncertu Schumanna traci swoją siłę przekonywania, efemeryczność, żywotność…

Coś się zmieniło, choć niepodobna przypisać tego ani dziełu samemu w sobie, ani wykonawcy (choć… tu wchodzi w grę także moc artystycznej perswazji emocjonalnej, która potrafi wciągnąć nas w najdziksze odmęty świadomości). Głównym punktem przemiany jest odbiorca, zdobywający co rusz nowe narzędzia poznania, opuszczający co jakiś czas znane lądy, samotnie, wyspy, przenoszący się w obce pozornie obszary, które za lat kilka, staną się oazą spokoju, którą znów opuści dla dobra swej wewnętrznej natury, zakochanej w każdej ekscytującej nowalijce. Tak niegdyś oślepił mnie Brahms, gdy podczas niepozornego spaceru, zaatakował mnie swym udramatyzowanym liryzmem, tak zrujnował mnie Schumann, gdy nagle napadła mnie oszałamiająca siła jego kaskadowych akordów, tak pogrążył w nieopisanej epifanii Mahler, że nie będę już wypominał Karłowiczowi bezkresnych dni, zapamiętanych kilkoma raptem frazami („grzechami młodości”). Dziś to czasem już tylko wspomnienia. Bo tu ten Schubert się upiera i wpycha się bezczelnie i wycisza mnie nie wiedzieć czemu, gdy wokół tyle natarczywego ciśnienia i przejmującej ekstrawertyczności…

„Miedzy nami nic nie było…?”