Le bon Pasteur

Le bon Pasteur

„Bo choćby człowiek w nic nie wierzył, zdarzają się w życiu chwile, kiedy wyznaje się tę wiarę, której świątynia stoi najbliżej. […] Myślisz, żem jest przypływem, a jam jest potopem.” /V. Hugo, „Katedra Panny Maryi w Paryżu”/

Zmienne doświadczanie powtarzalności. Tu i wtedy. Nierównomiernie rozłożone akcenty. Przemilczane zachwyty. Wyciszone wzburzenia. Jest nadzieja. Możliwe jest posiadanie wielu tożsamości. Nim wszystko przeistoczy się w ostateczny kształt bytu, dostrzec możemy powolny proces krystalizacji, który dla właściwego odczytania perspektywy docelowego punktu przeistaczania się, przepoczwarzania w „innego”, stanowi niezwykłą wskazówkę do interpretacji, rozumienia, przeczuwania. To dalekowzroczna perspektywa obrazująca nieprzerwaną kompilacje zmultiplikownych przemian, drzemiących w owym pierwotnym geście. Styczniowe słońce prorokuje historię rocznego cyklu przemian. Pierwsze kwitnienie wprawia w zdumienie, i każe zapytać o proces tego nowego pączkowania. Wszystko w ciągłym , odnawialnym ruchu – w czasie, w pulsie. Pulsus creber, anhelans, crepitans, irregularis – pulsie przyśpieszonym, urywanym, słabym, nieregularnym, swoistym.

W sztuce wszystko zapowiada się wcześniej. Niczym powolne pękanie lodowca sygnalizujące zbliżającą się katastrofę i następującą po niej przemianę. Madrygały Gesualda i Monteverdiego sygnalizują zmianę na długo przed magnatami krzyczącymi „zróbmy sobie barok”. Molier, Rousseau na długo przed płonącymi wieżami Bastylii sygnalizowali nadchodzącą zmianę. Wagner, Thoreau, Nietzsche na długo przed totalitaryzmami mówią: idzie zmiana. Dodekafoniści na długo przed ideologiczną bezdomnością Europy wysyłają sztukę w bezdomną tułaczkę. W nadziei wolności totalnie totalitarnej. Dodekafonia to bezdomność w której każdy miał być równy, taki sam, niewychylający się, nie charakterystyczny. Pozorna wolność w której dźwięki nie mogą tworzyć harmonii, nie mogą tworzyć powtarzalnych schematów, nie mogą kojarzyć się z burżuazyjną harmoniką dur-moll. Wolność związująca ręce. Wolność wytyczająca jedyne możliwe kierunki spoglądania na świat. Wolność odrzucająca swoje dziedzictwo. Wolność wysyłająca muzykę na harmoniczną bezdomność, w dyktat czarno-białych, ponurych struktur. Tylko jak pozbierać się później z takiej bezdomności?

Być może każde pokolenie ma swoje zakusy na wolność w stylu totalitarnym – wyznaczoną przez nienaruszalne, surowe zasady, za których złamanie stajemy się artystycznymi banitami. Być może każdy przełom pozostawia po sobie ultrakonserwatystów, których jedynym marzeniem staje się nieodparta chęć zamrożenia świata w stanie, który znają z dnia rewolucji. Jeszcze do niedawna takim totalitarnym potworem było przecież wykonawstwo historyczne stawiające nas w niezręcznym położeniu biorców muzealnej wiedzy, poza którą nie ma zbawienia. Owszem, mogliśmy czuć się wolni – to nawet lepiej, bezpieczniej – ale musieliśmy mieć świadomość, jak wielu rzeczy zrobić nie mogliśmy w imię świętej dewizy, że Bach o tym nie mógł wiedzieć, nie mógł tak czuć, nie mógł tak przeżywać. To tak jak by powiedzieć do milionów wierzących ludzi na świecie, że nie mogą przecież wierzyć w tego samego Boga co płaskoziemcy z epoki przedkopernikańskiej, ba! w tego samego Boga co ludzie żyjący świadomością trzech kontynentów. Nie mogą ufać Augustynowi, Akwinacie… Szczęśliwie wykonawstwo historyczne wyrwało się ze szponów policji estetycznej i szukając głębiej, odkrywa dla człowieka XXI wieku, zupełnie nowe pokłady, sensy ponadczasowej muzyki „dawnej” w sensie czasu powstania, a „nowoczesnej” w ładunku emocjonalnym jaki ze sobą niesie.

Nieśmiałe poszukiwania harmonii w latach 70-tych były pierwszymi pęknięciami na totalitarnej mapie estetycznej ideologii Europy i świata. Poszukiwania te, bardzo dyskretnie mówiły „idzie zmiana”. Zmiana, której już dziś nie sposób przeoczyć. Zmiana, która stała się symbolem nowego buntu przeciw globalizacji, wzmacnianej przez dyktat dodekafonicznej zawiesiny. Zmiany, która miała symbolizować gest w stronę publiczności, która miała stać się niemalże afirmacją nowej unii między twórcą i odbiorcą. Owo budowanie nowego domu, wychodzenie z „bezdomności dodekafonizmu”, wbrew nadmiernie przerażonym proroctwom nie stało się sztucznym powrotem do życia „sprzed” rewolucji. Powstał zupełnie nowy dom. Dom o różnych obliczach, egzystujących wspólnie bez nadmiernej ideologizacji. Dom, który wcale nie stał się siedzibą infantylizacji, nadmiernej przyjemności i samozadowolenia. Dom w którym wciąż mówi się treściwie o ważnych, gryzących świat i społeczeństwo kwestiach. Dom w którym się czuje, a nie odczytuje zapisane przy wejściu instrukcje użytku. Co zatem mówi o nadchodzących zmianach dzisiejsza przestrzenność sztuki? Co mówi jej wyciszenie, oddalenie, odrealnienie? „Ja mierzę biegnący czas nieruchomym momentem teraźniejszości, w którym jedynie uświadamiam sobie, że żyję, a więc jestem poza czasem…” /L. Tołstoj, „Wojna i pokój”/