Intermezzo

Intermezzo

Magia. Coś co podtrzymuje nas przy życiu. Coś, co pozwala nam wznosić się ponad codzienność przekonań. Magia, to coś co tli się w każdym zadaniu, podejmowanym przez nas z pasją. Co prawda nie wypada pisać o magii w muzyce, gdyż trudno ubrać w słowa to co przeżywamy, a jeszcze trudniej odeprzeć ataki o „dyletanctwo”. Zgodnie ze swą przekorną naturą, drążę ten temat na okrągło, niczym niezmordowane basso ostinato. O emocjonalności w muzyce, o aspektach wykonawczych, wykraczających poza przysłowiowe „forte” – „piano” pisałem już na kartach bloga wielokrotnie. Bunt przeciw racjonalizacji sztuki przezierał w niemal każdym poruszanym temacie. Wiara w wyższość artyzmu nad prostymi rozwiązaniami, zawsze pchała mnie w nadmierne przeżywanie aktu twórczego. Ot, cecha charakteru. Każde odkrycie było jak na wagę złota. Każde uniesienie uważane za jedyne i prawdziwe. Magia tliła się w każdym momencie życia – podczas komponowania, ćwiczenia, wykonywania, nauczania… Sztuka jest lustrem naszego życia. Odzwierciedla wszystko co jest naszym udziałem. Nieświadomie odmalowuje obraz naszych radości, obaw, lęków i tych wszystkich emocji, które są nieakceptowalne społecznie (weźmy taką złość na przykład…). Pochylając się ponownie nad utworami wykonywanymi przed laty, złapałem się w pułapkę dawnych przekonań. Wykonując frazy w obecnie najbardziej naturalny, najbliższy mi sposób, krytykowałem się za zbytni brak idei, która dyktowała by warunki wykonawcze. Pamiętając dawno minione przeżycia, obwiniałem się za ich brak w stosunku do dzieła, które przecież niegdyś koiło zbolałą duszę. Praktykując, dążąc do doskonałości, możemy w bardzo prosty sposób wpaść w sidła nadmiernej koncentracji na powtórzeniu, odtworzeniu minionych wzruszeń. Ludzka natura, każe nam iść w miejsca dobrze znane, w których można schować się przed konfrontacją z własną jaźnią. Bezpieczeństwo nade wszystko. Dobrze utarty kanon wykonawczy jeszcze nikomu nie zaszkodził. Być może problem z którym się spotykam, wyda się dla wielu śmiesznym, bo przecież powrót do repertuaru z przed lat jest zadaniem banalnym, nie wymagającym zbędnego filozofowania. Oczywiście, w aspekcie czysto formalnym – przypomnienia tkanki tekstowej – powrót ten jest zadaniem prostym, nie wymagającym specjalnej atencji, zwłaszcza gdy utwór był częścią naszego życia. Przysłowiowa bułka z masłem. Jednakże dzieło, które kiedyś wypełniliśmy swą emocjonalnością, nadaliśmy mu intymny, niepowtarzalny charakter – dziś już w naszym wykonaniu nie jest tym samym utworem. Tam gdzie niegdyś roznosiła nas ekspresja odnajdujemy piękno melodii, tam gdzie niegdyś królowała melancholia, dziś panuje napięcie dramatyczne. Utwór, który znaliśmy na zawsze przeminął. Ot, słychać tu i ówdzie reminiscencje dawnego stylu życia, jednak generalny wydźwięk dalece odbiega od minionego „ja”. Czy można, aż tak drastycznie, zupełnie inaczej słyszeć utwór, który jeszcze kilka lat temu znaczył dla nas coś opozycyjnego? Czy nie można by sięgnąć po stare przypisy w partyturze, sugerujące co i jak należy wykonać? W prostym działaniu tkwi recepta na ilość, jednak gdy odwołujemy się do jakości – w życiu liczy się poszukiwanie. Nie mam wątpliwości, że sztuka stanowi obraz naszego jestestwa. Zmieniamy się, a wraz z nami to co i jak chcemy powiedzieć. Zmienia się sposób przeżywania, gdyż niektóre pragnienia zostały już spełnione, zaspokojone, inne zaś – dopiero co uświadomione, tlą się w każdej wybrzmiewającej nucie. I na cóż nam zbiór przekonań, skoro w zetknięciu z pięknem, nasz system wartości wydaje się tak mały, tak nic nie znaczący… Zmieniamy się, a wraz z nami, zmieniają się także dzieła, które towarzyszą nam od lat. Nie wiem czy dojrzewamy. Na pewno odkrywamy nowy świat, który kiedyś wydawał się tylko odległą wyspą…wymarzoną lub przeklętą.