idylla

idylla

W Towarzystwie Miłośników Ofiklejdy istnieją dwie teorie spiskowe. Przystające, równomierne, niewytarte. Jedna dotyczy ewentualnego przeistoczenia, które to miałoby z gruntu rzeczy mieć podłoże dekadenckie, totalnie nieegalitarne, wszędobylskie, nowatorskie. Druga bierze się li tylko z poczucia bezsilności wobec upływającego czasu – jedynego stworzenia względnego, które pomimo umykającej materii, posiada wolność i niezależność. Twór paradoksalny. Doskonale nieformalny, choć bezlitośnie punktualny.

Wobec postępowego nurtu, odnogi w „bezczasie”- ofiklejdziści postanowili zebrać szyki, przetrzebić swe nabrzmiałe szeregi, uporządkować, odseparować i wytępić pobrzeża idei. Tam gdzie nie sięga system, reprezentowany choćby w najmniejszym organie władzy uosobionym przez pana portiera z Piwnej, tam istnieje zbyt duże niebezpieczeństwo wolnomyślicielstwa, które to przecież zaprowadziło naszych przodków na manowce „czarnej filozofii”. W sferę bezkształtności, nihilizmu, przekonań zbyt stanowczo i niezdecydowanie podważalnych, fanatyzmów zbyt leniwych na pochody. W odmęty czułości, które każdej idei gotowe są przypisać pewną sensowność, czy choćby zrozumieć przyczyny jej powstania, a może bardziej… jej oszałamiającego rozprzestrzeniania się.

W świecie idyllicznym „dopełnianie się” jest tylko wariantem przypadkowości, bo świat utopijny tworzony jest przez jednostki zanurzone do głębi w swym jestestwie. Nie jest to li tylko próba niepohamowanej ekspansji wygórowanego ego, karmiącego się nabrzmiałymi z nadmiaru sfermentowanego nektaru przywar, lecz chęć odczuwania wszechświata poprzez nachalną obecność – obecność doceniającą ciało i duszę człowieka ten świat doświadczającego. W naszej cywilizacji zachodniej człowiek, a zwłaszcza jego fizyczność, uznawana jest za z gruntu „złą”, oczekującą na „odkupienie”, podczas gdy człowiek, a więc ciało – umysł – dusza są przecież naszymi jedynymi, cudownymi naczyniami w których gromadzi się wewnętrzne odczytanie, zassanie świata, jego małe urządzanie, przetrawianie, wybielanie i oczernianie, jego zdobywanie i odmienianie… a choćby nawet namiętne odrzucenie… Istota ludzka nie ma być ofiarą dla systemu cywilizacyjnego – trybem w maszynerii przebrzmiewających poparć i zaprzeczeń, a za jej niezależność odpowiada właśnie samoświadomość istnienia – oddychania, spokoju, działania, odczuwania, czułości. Tak, tak – wszystko to czego nie rozumieli starzy romantycy – ofiklejdziści…

W Towarzystwie Miłośników Ofiklejdy wciąż wierzy się w mit założycielski patriarchatu, każący poświęcić pewne idee, jednostki dla większego dobra – dobra ogółu. Ogół – ten piękny, bezkształtny twór wsysający ludzi tuż po przygodzie z jakąkolwiek edukacją związaną także z przymusowym uspołecznieniem. Według Ofiklejdzistów – dla ogółu tego, poświęcić należy wszystko, czemu niepodobna dać odpór za pomocą surowego milczenia, uśmiechów, głowy odwrócenia znienacka bezpośrednio przy Tobie, za plecami ozdrowieńców.

Tylko sztuka stała się problemem. Wrzodem na zdrowym organizmie społecznym, tkanką niechcianą, naroślą wydumaną przez tych wszystkich „bezczasowców”, którym zwykła rozrywka, z przytupem nie wystarcza. Głupcy! Siewcy nieładu społecznego! Gdzież wasze maniery? Gdzież wasza pokora? Gdzież wasze poddanie się świętemu reżimowi Ojczyzny, na której ołtarzu ginie się łagodniej nie myśląc o przyczynach ofiary. Na której ołtarzu ginie się szybciej jeśli tylko uwierzy się w społeczny monolit. Na której ołtarzu ginie się godniej gdy za monstrualnymi wymaganiami kryją się smutne lęki – dzieci wybujałej, niespełnionej dumy. Tylko sztuka z cicha komunikuje swe obawy – ale spokojnie drodzy Miłośnicy Ofiklejdy – sztuką „święty ogół” nigdy się nie interesował i nigdy interesować się nie będzie.