DŹwiękoszczelni

DŹwiękoszczelni

Mogłoby się wydawać, że w niezachwianej przestrzeni zbytków, cała ta akupunktura dźwięków, to tylko blamaż, coś poza podstawowym czynnikiem kształtującym samoświadomość jednostki. Zdecydowanie jest przecież rozsądniej odsiewać imaginację od problemów racjonalnie dotykających jednostkę i społeczeństwo, marginalizując tym samym, odsuwając w bliżej nieokreśloną przyszłość konieczność zmierzenia się z duchami swojej epoki. Niewątpliwie, jest coś niepokojącego w sytuacji spirytualnej czasu, skoro ani sztuka, ani nauka – nie potrafią zrezygnować z aprioryczności swych wstępnych przekonań, odrzucając tym samym cudowną złożoność otaczającego świata. Wszakże z podróży od praprzekonań do nowej jakości wyłania się cała misterna konstrukcja przyczynowo-skutkowego myślenia, odkrycia, czegoś, czego nie sposób zamknąć w przyzwyczajeniu, wyniesionym z lat młodości przekonaniu o „doniosłości i ostateczności czasów” w których żyjemy.

Czyżby dopadła nas dekadencja w „nowym”, „wstydliwym” wydaniu? Ukryta pod dobrze znanym, lękoczułym pozytywnym myśleniem? Dekadencja przełomu XIX i XX wieku, przyniosła sztuce odkrycia, nowe spojrzenia – spojrzenia, o których romantycy i pozytywiści nawet nie marzyli – oddani swojej sprawie, swojej idei, cierpieniu, które przecież jakoś musiało zostać przekształcone, poddane jakiejś uświęconej tranzycji, by mogło otrzymać status społecznie akceptowalnego samospalenia dla oczyszczenia duszy. Romantycy, pozytywiści w swojej wersji doświadczania świata, nie spostrzegali w pełni ogromu beznadziejności – szukając wyjścia z matni, nie utwierdzali się w przekonaniu, że przelotna bytność na tym świecie skazana może być na antycznie zapatrzony na życie – los…

To cecha twórców wynurzających się z posępnego dekadentyzmu. To doświadczenie odważnego wniknięcia w strukturę bytu i spojrzenia w otulające nas zwątpienie – nieodzowny atrybut zbliżającej się odwagi. Bo gdy przestrzeń oczyszcza się ze zmor ledwie dostrzegalnych lęków, pozornego istnienia w społeczeństwie strukturalnym, dla jakiegoś większego, niedookreślanego dobra; gdy człowiek staje w prawdzie ogromu niewiedzy, przerażenia, ilości pytań o tą zadziwiającą, indywidualną, samotną, emocjonalnie ekstrawertyczną podróż, której doświadcza, choćby wzbraniał się najśmielszymi konwenansami – gdy otwiera się przed nim morze wszechbytu, jego niepoliczalność, bezczasowość, bezcelowość – gdy otwiera się ta ekstatyczna potęga nieuniknionego trwania, wówczas przenika go tchnienie owej bolącej, szczęśliwej nadziei, że oto trwając, błogosławiąc nieświadomość bezczasu – wypełnia swe zadziwiające przeznaczenie, jakże odległe od misji romantycznych herosów.

Zapewne stąd ta wszechobecna śmierć. W miłości, nadziei, radości, w doświadczeniu wiosny, przyrody, ogromu wszechświata – zewsząd słychać nieubłagane memento mori – bijące śmierci dzwony. Ten pozorny brak lęku przed śmiercią, stawia opuszczenie, odchodzenie, przemijanie na nowym piedestale świętości. Sama śmierć zostaje uniesiona do rangi wyzwolenia, nie ważne w jaki sposób dokonuje się życie lirycznego bohatera, to „death” czyni go prawdziwie uduchowionym. „Smutną jest dusza moja, aż do śmierci…”

Może wyjście z naszego, współczesnego dekadentyzmu ukrytego, na nowe wody – otwarcie jawnego przyznania, iż po raz kolejny stary świat demokratyczny, mimo pięknych idei – znów upada drastycznie upokorzony swą naiwnością – jest jedyną drogą wiodącą do odrodzenia?

Oby nie było to tylko odrodzenie wg Tomasza Manna, który w „Czarodziejskiej Górze” za lek na dekadencję uznał niespodziewany, witalistyczny zryw młodzieży ku „Wielkiej Wojnie”, która wtedy jeszcze nie wiedziała, że kiedyś będzie nazywana: „Pierwszą…światową”.