Divine fear

Divine fear

Graj mi czule, ciepło, z ręką na sercu. Przysięgnij, że nie istnieje nic poza tą chwilą. Tą jedną krótką godziną, w której już nie liczę się ja, ani Ty, ani żadne założenia. Dźwięki spowijają nas bezwarunkowo, bez tej ogromnej masy przekonań. Przychodzą i odchodzą, jakby nigdy nie były nasze. Ciążą ku ziemi i odlatują. Są wolne. Nie zamykaj ich dla mnie w domowej klatce. Nie zaklinaj wszechświata. Muzyki nie można posiadać. Można ją czasem oswoić. Można. Czasem, choć zawsze będzie to związek otwarty, w którym oddycha się jakoś swobodniej – całą piersią, całą Jaźnią. Bez przywiązania. Bez zazdrości. Graj mi czule. Tylko graj mi czule. Przenoś mnie tam, gdzie bywa się tylko na westchnień pare. Afektów kilka poza czasem i przestrzenią. Chwilo trwaj, bez lęku przed konsekwencjami. Z lęku nie rodzi się nic trwałego, konstruktywnego, ponadczasowego. Lęk pozornie tylko odpowiada za przetrwanie. Daje złudną nadzieję ochrony, bezpieczeństwa, stabilności. Ceną jaką płacimy podążając za tym niskim uczuciem jest zdrowe życie. Staczamy się w otchłań przerażenia, w której z trudem się oddycha, a co tu dopiero mówić o tworzeniu. Stąpamy po rozżarzonych węglach, bacznie obserwując swoje chwiejne kroki. Cel nie istneje, bo przetrwanie to marna zapłata za wysiłki w walce ze sobą i światem. Niepewność. Przestrzenność materii. Głuche odgłosy samotnych kroków. A czasem wystarczyło by tylko spojrzeć w górę, by uwierzyć w istnienie innego świata. Tego o którym z zapartym tchem czytasz w ekscytującej powieści. Tego, o którym czasem masz dziwną pewność, że istnieje, choć nie potrafisz go nazwać. A i słusznie. Nazywanie to zgubna droga. Coś raz nazwane pozornie staje się „poznane”, „okiełznane”, „moje”. Nabiera cech rzeczy, którą nabywam dla jakiejś dzisiejszej korzyści. Rośnie liczba przymiotników dla opisania jej jestestwa, po czym nieuchronnie przybywa skostniałe rozczarowanie – to już? Tyle? Muzyki nie zdobywa się jak trofeum. Nie stawia się jej na trzystopniowym podium. Nie segreguje się jej nawet na „dobrą”, „lepszą”, „najlepszą”. Po prostu jest, i to sprawia, że cuda stają się możliwe. Zarówno kompozytor, wykonawca jak i meloman – wszyscy jesteśmy słuchaczami, obserwatorami. Nie istnieje hierarchia dostępu. Kod którym się posługujemy oddziałuje podskórnie przez zmysły, nie przez same tyrady analityczne. Muzykę czujemy w kościach, w brzuchu. Nikt nie pyta ile nad nią pracowaliśmy, jak jej poszukiwaliśmy, gdzie ją znaleźliśmy. Bezsprzecznie liczy się tylko ostateczny efekt. Sięgamy po piękno, które jest gdzieś ponad nami, lecz nie poza nami. Wchodzimy w świat idei, które nigdy nie będą do końca nazwane, dookreślone, sprecyzowane. Graj mi pięknie, jak jeszcze nigdy przedtem – bardziej niż „kiedyś”, „potem”. Bądź ze mną tą krótką chwilę, w której znamy się i rozumiemy. Intymnie. Pozawerbalnie. Na przekór argumentom. Zatopmy się w idei. Graj mi czule, graj mi ciepło…”Mistrzowie promieniują poprzez idee, ich rzemiosło jest tutaj zwykłym środkiem, niczym więcej. To ich idee pozostają. Oto co sprawia, że jest zawsze dobre i wydaje się naturalne. […] Kto ustanowił prawdy rządzące Sztuką? Kto? Mistrzowie? Oni nie mieli prawa do tego i nieuczciwie jest przyznawać im tę moc. Mistrzów nie uczyniono żandarmami ani dozorcami czy innymi urzędnikami. Bądźmy artystami nie chcąc tego. Idea może obejść się bez Sztuki…” /E. Satie/.