Didaskalia

Didaskalia

To chyba jednak dobrze. W życiu nic nie jest jednoznaczne i zależy od naszej interpretacji. No bo cóż by to był za świat, gdybyśmy wiedzieli dokładnie dokąd zmierzamy i co trzeba zrobić żeby to osiągnąć. Nie byłoby ciągłych pytań, nie byłoby misji do spełnienia – bo przecież te wykuwają się w niepewności. To chyba jednak dobrze, że mimo wcześniejszej wiary w postęp, wciąż nie zniknęła z naszej planety sfera niedopowiedzeń. Jest to bowiem najbardziej intymna przestrzeń, na którą nie potrzeba dowodów istnienia, zaświadczeń o ukończeniu kursów „jak się nią posługiwać”. Wciąż niezmiennie intryguje mnie kwestia odmiennego odczytywania rzeczywistości. Okazuje się bowiem, że to co widzimy lub słyszymy, naprawdę zależy od tego na ile jesteśmy otwarci i czego poszukujemy w życiu. Wielu twórców poszukiwało sposobu za pomocą którego mogliby oni w jak najściślej przekazać intencje płynące z konkretnych dzieł, ich fraz i motywów. Stopniowo w zapis nutowy wkradał się coraz dokładniejszy zapis wymaganej artykulacji i frazowania. I choć jest to konieczne i pomocne, nie decyduje o powodzeniu konkretnego wykonania. Interpretacja interpretacji nie równa choć i tu i tam wszystkie kropki i łuki zrealizowano – jak lubimy to określać – „poprawnie”. By uporać się z problemem agogiki, która przecież ma ogromny wpływ na zrozumienie utworu, zaczęto posługiwać się metronomem. I znów okazało się, że tempo tempu nierówne, bo zbyt wiele zależy od sposobu słuchania linii melodycznej, harmonii oraz jakże często „figlarnej” kolorystyki ruchu! A i biedny metronom nie poradził sobie przecież z zagadnieniami gry przekonującej, improwizowanej, która w baroku przyjmowała szatę stilus fantasticus, zaś w romantyzmie nacechowana była natchnioną grą rubato. Próbowano także uściślić wszelkie niuanse dynamiczne sięgając już do takich ekstremów jak ffff czy pppp. Jednakże sam wolumen znów nie decyduje o jakości wykonania. Na sukces urzeczywistnienia wizji kompozytora wpływają bowiem wrażliwość na dźwięk, współgranie z akustyką, posługiwanie się barwami, nie zaś samymi stopniami dynamicznymi. Dwudziesty wiek zaoferował nam także bogate kompozytorskie didaskalia, w których twórca niejako tłumaczy się ze swych pomysłów przed domniemanym wykonawcą. I tak zniewolenie wykonawcy sięgnęło zenitu. O tym, że zapisu nie da się uściślić tak, by można było spodziewać się jednego słusznego efektu, świadczy choćby słynna historia z beethovenowską fermatą – tym słynnym zawieszeniem w zakończeniu „motywu losu” z V Symfonii. Odnaleziono poprawione manuskrypty, z których wynikało, że kompozytor wykreślił owo oznaczenie po kolejnym wykonaniu symfonii. Jak to często bywa w naszych czasach – zachłysnęliśmy się tą informacją, pomijając wszystkie inne przesłanki, które mogłyby sugerować odmienny sposób wykonania. Może chodziło o to, że pierwotna „fermata” okazała się przesadzona? Może powodowała spadek napięcia dramatycznego? Tego nie wiemy, ale skoro w pierwotnej wersji się pojawiła, to znaczy, że w wewnętrznej wyobraźni Beethovena, jakieś bliżej niesprecyzowane zawieszenie istniało, że ten motyw mimo wszystko powinien być odseparowany od reszty Allegra Sonatowego. Wykonania różnią się od siebie – drastycznie lub minimalnie, mimo, iż nuty wraz ze wskazówkami wykonawczymi wykonują ludzie obeznani z podstawowymi sposobami wydobycia dźwięku. Gdyby nie „gra” niuansów, chyba nie potrzebowalibyśmy tylu wykonań Chopina w domowej biblioteczce!