Deadline

Deadline

Ciąg dalszy nastąpił- bo rozmawiać o wykonawstwie warto, można i trzeba. O czym jak o czym, ale o muzyce w przestrzeni publicznej mówi się dziś stosunkowo niewiele. Słyszymy o niej przy okazji otwarcia nowego gmachu filharmonii czy opery. Kolejnego konkursu chopinowskiego (choć tu raczej pojawia się wzmianka o rozpoczęciu, i o zakończeniu…no chyba, że wygrał Polak, ale to wyjątkowa sytuacja sięgająca zenitu „pękania z dumy narodowej”). Zdecydowanie więcej o muzyce czytamy w prasie specjalistycznej (lub tej, która próbuje przekonać do sztuki wszystkich poszukujących niezdefiniowanych dotąd doświadczeń  paraegzystencjalnych). Obiegowe portale społecznościowe jednak, przeważają w artykuły o niskich płacach, strajkach, o tym, że jedni wspierają drugich (tych co mają być „zamknięci”)…aż w końcu w tych naszych dziwacznych czasach, w których coraz mniej liczą się pytania, a coraz więcej jedynie słuszne odpowiedzi, dochodzimy do muru z pytaniem „po co?”, pod którym wyziera zewsząd skumulowany hejt. Po co tyle kultury? Po co tyle instytucji? Po co tyle szkół? Komu się to opłaca? Dlaczego kultura nie zarabia na siebie? Na takie pytania przeciętny muzyk przygotowany nie jest. Najczęściej od wczesnego dzieciństwa marzy by muzyka zajęła pierwsze miejsce w jego przyszłym zawodowym życiu. Marzy o laurach konkursowych, nagraniach, wielkich salach koncertowych… lub o współtworzeniu miejscowej orkiestry, której z zamiłowaniem słuchał w każdy piątek o 19. Przychodzą obowiązki szkolne, gdzie wpaja mu się znane przepisy: ćwiczyć, ćwiczyć i jeszcze raz ćwiczyć. Zdać kształcenie słuchu i harmonię. Jeździć na kursy, chodzić na koncerty, dostać się na studia, po których chciałby znaleźć pracę. I tu zaczynają się schody. Okazuje się, że ćwiczyć, ćwiczyć, ćwiczyć wraz z dyplomem pod pachą, nie wystarczą. Najczęściej następuje prawdziwe przedefiniowanie wpajanego przez tyle lat myślenia z: „jak być najlepszym”, na „co mam do zaoferowania”?. To przerażające pytanie, którego nikt z nami w życiu, w szkole nie omawia. Ot wszystko było poukładane i w miarę przejrzyste. Skupialiśmy się na samorozwoju, doskonaleniu warsztatu, wnętrza, wrażliwości. Otoczeni wspierającymi pedagogami, przyjaciółmi, którzy podobnie jak my, uwielbiali czuć się jak XIX wieczna bohema artystyczna. Jak stanąć oko w oko ze współczesną rzeczywistością, w której niestety, zawód muzyk nie brzmi już tak dumnie? Dla nas obecność Mozarta, Beethovena, Chopina, Moniuszki,
Szostakowicza, Prokofieva w życiu jest oczywistością, bo ich dźwiękami otaczaliśmy się od lat. Wiemy jak zagrać frazę, jak być dobrym członkiem zespołu, jak uczyć, ale niestety nie potrafimy wytłumaczyć społeczeństwu do czego ta wiedza, wrażliwość służy. Gdyby tak w szkole średniej uczono filozofii i podstaw psychologii… Przygotowywano do życia w społeczeństwie, czyli radzenia sobie z różnymi potrzebami świata, zadawania pytań, słuchania… przede wszystkim nie padło by pytanie o rentowność kultury. A nawet gdy padnie, muzyk posiadałby narzędzia by rozsądnie uświadomić współrozmówce o znaczeniu  instytucji kultury w życiu ludzi i narodów. Taki młody absolwent, pełen ideałów, szukając swojej ścieżki zawodowej, wypala się szybciej niż dziecko, któremu nie za bardzo chce się ćwiczyć.
Niesamowicie brutalnie, pesymistycznie przedstawione, artystyczne udręki muzycznych idoli, oglądamy w sztuce „Kolacja na cztery ręce” gdzie dochodzi do słynnego spotkania Jana Sebastiana Bacha z Georgiem Fryderykiem Haendlem (do którego mimo kilku prób, nigdy nie doszło). Jeden zazdrości drugiemu sławy i pieniędzy. Drugi chciałby mieć talent kompana. Jan Sebastian jako biedny, niezależny kantor u św. Tomasza wyśmiewa co prawda dobrze sytuowanego Haendla- Króla Muzyki- który w porywie złości przyrównuje muzykę do kobiety lekkich obyczajów, która musi sypiać z politykami, dygnitarzami i publicznością. Jednemu brak sławy i uznania, drugiemu mistycyzmu i możliwości tworzenia „prawdziwej sztuki”. W tej literackiej fikcji znajdujemy lekko przykurzony obraz niezmiennych problemów muzyków, które zżerają ich od środka. Może dziś jest trochę tak, że rozrywka masowa (nazwa „kultura masowa” jest tworem nieadekwatnym do przekazywanej treści!), epatująca z ekranów telewizyjnych, stępia wrażliwość odbiorcy, umniejsza rolę artystów? „Wszystko zależy od wykonawstwa”… miał być ciąg dalszy i mógłby być, ale nie możemy przechodzić obojętnie obok rzeczywistych problemów. Powinniśmy muzyką przekonywać o sensie jej istnienia. Torować jej drogę do należnych zaszczytów. Przebijać się przez hejt niezrozumienia. Przywrócić jej pierwsze miejsce wśród muz. Nie da się zrobić tego dekretem. Praca u podstaw też ma swoje granice. Możemy wykorzystywać współczesność, by służyła potrzebom kultury. Ot, świetnym przykładem są transmisje polskich oper na platformie cyfrowej. Ostatnio wystawiana „Goplana” Żeleńskiego otworzyła oczy i nam na skarby literatury muzycznej leżące gdzieś w zakurzonych archiwach. Rok temu „Straszny dwór” przebojem przebił się w świadomości globalnej. Z uporem maniaka możnaby pisać o świetnych festiwalach muzyki dawnej, które zyskały sobie grono wiernych melomanów, pomimo dość wysokich cen biletów. A i współczesna muzyka ma się nieźle, jeśli tylko znajdziemy kontakt z realnym odbiorcą. Żyjemy w ciągłej zmianie, dzięki czemu łatwiej jest nam zdefiniować siebie na nowo.  #Co mamy dziś do zaoferowania…?#