Cud

Cud

Każdy ma swojego Mistrza. Brzmi banalnie, jak wszystko w dzisiejszych czasach. Trudno, każdy kto wie jak wiele zawdzięcza autorytetom, które ukształtowały jego światopogląd, nie będzie wybrzydzał z powodu wyświechtanych frazesów. Autorytet, czyli ktoś kto nie dla własnego ego, lecz dla wypełnienia misji, pokazuje nam właściwe ścieżki rozwoju i myślenia. Zdejmuje z naszych oczu klapki; pokazując czym naprawdę jest egzystencja w świecie realnym i świecie sztuki. W ostatniej scenie „Wszystkich Poranków Świata” Mistrz St. Colombe, mówi do swego ucznia Marais’a: „jestem dumny, że mogłem być Twoim nauczycielem”… i prosi go o zagranie swojej kompozycji „Marzycielki”. Cały ten film, poza aspektami czysto historycznymi, fiozoficznymi; muzycznymi- jest też opowieścią starą jak świat- opowieścią o relacji Mistrz- Uczeń. W stosunkach między tymi silnymi osobowościami, nie brakuje ciągłych spięć i ostrych słów- „szloch mojej córki ma w sobie więcej muzyki, niż wszystkie Pańskie gamy!”.
Młody Marin Marais przychodzi do metre, z polecenia swych wcześniejszych nauczycieli. Tak na prawdę przychodzi po kilka „sztuczek”; dlatego nic nie rozumie z tego co chce przekazać mu Mistrz. Wierzy uparcie, że jego tajemnica tkwi w 7 strunach; nowym smyczkowaniu; innym ułożeniu gamby, nie dostrzegając, że metre Colombe traktuje rzemiosło jako tworzywo do wyrażania najskrytszych emocji, do naginania rzeczywistości, do przyzywania umarłych. W jendej ze scen mówi do Maraisa, którego postanowił wyrzucić ze swego domu: „wykradł pan pare moich akordów i kilka ozdobników, ale to tylko nic nie znaczące nuty”. Wspaniale zadziwia „zmienna” postawa Colombe’a- przy pierwszym poznaniu swego adepta, gdy ten wykonał brawurowe improwizacje na słynny temat „La folia”, wydaje miażdżącą diagnozę- jest Pan muzykalny, ale nie jest Pan i nigdy nie będzie Muzykiem. W innej; jednej z ostatnich scen zmienia zupełnie swoją postawę, dając szansę młodemu muzykowi, proszącemu o „ostatnią lekcję”. Na tę prośbę odpowiada zaskakująco: „A mógłbym udzielić Ci pierwszej?”, i rozpoczyna z nim filozoficzną dysputę na temat sensu wykonywania i tworzenia muzyki, która przecież: „nie jest dla Króla, nie jest do tańca; nie jest nawet dla Boga”, lecz jest materią łączącą dwa światy: realny z nadprzyrodzonym; żywych ze światem umarłych, który nieustannie nam towarzyszy („Przyjmuję Pana nie dla sztuki, ale dla pana bólu”). Autorytety- ludzie, których nie tyle podziwiamy, co naśladujemy, za którymi podążamy, którym bezgranicznie ufamy. Gdyby nie oni, nasz świat mógłby być zupełnie inny, często uboższy. Co gdyby nie mój pierwszy nauczyciel instrumentu, który nauczył mnie muzykować, nim poznałem nuty? Dzięki niemu przecież potrafiłem improwizować nim jeszcze wiedziałem co to znaczy (później co prawda wolałem improwizować niż ćwiczyć, ale to już kwestia charakteru). Jakby to było, gdyby moja „Pani”, mnie- małego nieświadomego chłopca nie zapoznała z muzyką współczesną, przed tym nim ktoś wmówiłby mi, że to straszna kakofonia dźwięków? Dzięki niej, znalełem, grałem i lubiłem Lutosławskiego i Bacewicz, nim zakochałem się w Chopinie i Czajkowskim. Nie wiem kim byłbym, gdyby nie Ci wszyscy którzy pokazali mi co jest ukryte w muzyce „dawnej”; że tylko prawda artystyczna ma sens; że nie liczy się odtwórstwo lecz dojrzałość emocjonalna- nie tricky, a rzetelna postawa twórcza. Wielcy Mistrzowie, wydają światu wspaniałych absolwentów. Szlifują osobowości, nie naruszając ich wewnętrznej natury, stąd pewnie tak różna paleta artystycznych dokonań i zainteresowań. Nie produkują sobowtórów, lecz wprowadzają w świat indywidualności. Aż cisną się na usta słowa J. Savall’a:
„wydaje się, że w sztuce właściwą drogę można odnaleźć szukając jedynie głosu intuicji. Dopiero kiedy w pełni zapanujemy nad techniką, usiłując jednocześnie zapanować nad naszymi wadami, napięciem i dążeniem do przedstawiania samych siebie w jak najkorzystniejszym świetle, do zrobienia kariery, zaakceptujemy siebie i nie będziemy musieli wygłaszać codziennych peanów na cześć własnej gry. Wtedy po prostu gramy muzykę.” Trudno w tym miejscu nie wspomnieć o niezapomnianych koncertach Savall’a, dedykowanych pamięci ukochanej śpiewaczki. W ich programie znalazły się kompozycje M.Maraisa i St.Colombe’a, a więc muzyka ze „Wszystkich poranków świata”- tworzona po śmierci ukochanej żony. „Nagrobek żalu”, który według głównego bohatera ma „moc budzenia umarłych”. W wywiadzie przeprowadzonym przed filmem, Jordi Savall mówił: „Nagrobek żalu, grałem na koncertach wiele razy, ładnie z wdziękiem, estetycznie, najlepiej jak umiałem. […] St.Colombe komponuje go po śmierci swojej żony, w przypływie żalu i rozpaczy. Wyobrazić sobie jego rozpacz, uczucie, postawić się w jego sytuacji- to było jak dotknięcie miejsca w którym zaczyna się muzyka”. Dwadzieścia lat później, te same uczucia postanowił wyrazić podczas koncertu… jakże on wtedy musiał rozumieć kompozytora…

„Muzyka może zwilżyć usta tych co zamilkli”.