13 Sty Cisza i śmieci
„Nie rozumiałem ani słowa z jej pieśni, ale miały jednoznaczny wyraz. Śpiewała o miłości, a ja płonąłem żarem, o śmierci – lękałem się, o wojnie – byłem przerażony, o tragedii – i smutek mnie ogarniał. Oczywiście nie uzewnętrzniałem swoich uczuć, ponieważ jestem Anglikiem. Po policzkach moich sąsiadów swobodnie spływały łzy.” /B. Newmann – „Rowerem przez II RP/
Dźwięczność. Sygnał doniosłości. Cisza i śmieci. Dlaczego poeci nie rozpływają się nad niezwykłością stycznia? Czemu rok zaczyna się od tak przejmującej, tajemniczej, odświeżającej, przerażającej ciszy? Skąd ten przedziwny kontrast przemiany. Z wybuchu, gwałtowności w nową bezradność. Może liczymy na to, że ta nowa bezradność nie nadejdzie? Pozostajemy ogołoceni z ułudy, odrodzeni, a wokół nas pełno zeszłorocznych śmieci…
Dźwięczność brzmi jakoś tak soczyście i przekonująco. Może w niej tkwi ekwiwalent tradycji? Może z niej utkany jest wszechświat? Przemierzając struktury, wybrzmiewające przestrzenie, nienachalne zdarzenia codzienności, dociera ona do swego niezwykłego lustra – odczytującego jej znaczenia w zgodzie ze swym uświęconym życiem wewnętrznym. Nie bez natchnienia pisał w uniesieniu Wilde: „sztuka odzwierciedla w istocie widza – nie życie”. Ów manifest otwierający fenomenalną, acz skandaliczną historię Doriana Graya w wyjątkowy sposób współgra, wibruje ze złożoną sytuacją, jaka spotyka muzykę.
Dzieło – stworzone, bądź utkane, napisane(?) – w zależności od chwili i tego w co akurat wierzymy – staje się niepewnym początkiem, praźródłem. Nieświadome, bezbronne, narażone na nadinterpretacje, rozpoczyna swoją wędrówkę po meandrach ludzkich idei i koncepcji, wpisując się często w sprzeczne paradygmaty i przekonania. Przeobraża się – w pierwszej fazie często także za pomocą kompozytorskich korekt, po na zbyt dalece idącym, niezrozumiałym, niewyraźnym wykonaniu. Czy świadczy to o marności muzyków prezentujących te nowe konstelacje publiczności po raz pierwszy? Niekoniecznie. To raczej niezbity dowód na to, że Oskar Wilde miał racje. Sztuka odzwierciedla w istocie widza, ale w niezwykle intymnej sferze jaką jest doświadczenie muzyczne – po drodze niemalże – odzwierciedla ona także życie wewnętrzne wykonawcy, który w istocie przemienia prezentowane dzieło, nie siląc się przecież na nowatorstwo, na jakiś szczególny symbolizm, czy epatowanie ideologią.
Ten przedziwny ekwiwalent – w ckliwie romantycznym uniesieniu powiedzielibyśmy „magiczny” – determinuje prawdziwość i siłę oddziaływania sztuki, która bez przedziwnej mocy wskrzesiciela pozostaje głucha na wiwaty teoretyków chwalących formę, ilość taktów, kaligrafię i słuszność animozji modulacyjnych. Nie jako z przyrodzenia zatem, ten szczególny składnik muzyki jakim jest osobowość artysty-wykonawcy stanowi i powinien stanowić coś, co muzyk-artysta odkrywa, poszukuję i ma świadomość jego wyjątkowości.
W przetaczających się ostatnio w mediach społecznościowych dyskusjach na temat konieczności zmiany systemu szkolnictwa artystycznego w Polsce, spotykamy przede wszystkim próbę wyśmiania poprzedników, oraz brylowanie odkrytymi niedawno traktatami (cóż, ta moda chyba się jednak nigdy nie skończy), które oczywiście tłumaczą wszelakie zawiłości w przyswajaniu wiedzy przez dzisiejszych młodych muzyków. Wzajemne prześciganie się oponentów w przytaczaniu atomowych argumentów, jak widać polaryzuje nie tylko świat polityki. Z czymże jednak mamy do czynienia? Z przerzucaniem wartości tradycyjnych wywiedzionych z zawierzenia jedynie słusznym, starym książkom i zabetonowanym metodom w kontrze do zarzucenia dyscypliny i konieczności samorozwoju, porzuceniem stresu przez…likwidację sytuacji pozornie stresujących.
Czy jednak nigdy nie będzie nas stać na rozsądną, empatyczną drogę środka? Jesteśmy w momencie, w którym młody muzyk bardzo rzadko wykazuję inicjatywę pomuzykowania – ponieważ się krępuje, wstydzi, lub nie posiada zdolności adaptacyjnych – improwizacji, harmonizacji. Nie potrafi zagrać w domu prostej kolędy, bo Pani mu kazała ćwiczyć tylko Bacha. Uczy się zasad harmonii, choć nie potrafi łączyć ciekawie i jak najprościej kilku akordów. Zbytnie zmatematyzowanie przedmiotów teoretycznych i ich odcięcie od istoty, źródła – DŹWIĘKU! – zawsze prowadzi do niezrozumienia i nieprzyswajania wiedzy. To ekstremalny paradoks. Uczniowie wykonują na swoich instrumentach utwory w 90% zaopatrzone w rysunek harmoniczny, a później nie potrafią odnaleźć właściwego kierunku tworzenia współbrzmień. Prezentują wyrafinowane formy, których później nie mogą pojąć na suchych, teoretycznych wykładach – rozmiłowanych w tabelkach, wykresach, amplitudach – gdzie są niczym badacze wilgotności w Amazonce. Zdecydowanym liderem jest tu nauka tworzenia brzydkich, odstręczających modulacji (których nie spotkamy w dobrej literaturze) przydatnych tylko w ramach zaliczenia. Ach te ciągi akordów – poszukiwanie wspólnych funkcji i ich przekształcanie bez efektu WOW, podczas gdy Bruckner stawia akord i mówi „Słuchajcie, jesteśmy w nowej tonacji”.
Konieczność wprowadzenia umiejętności miękkich w szkołach artystycznych, a więc – nauka harmonii praktycznej, improwizacji, kompozycji, nauka wnikliwego słuchania (!) (w zamian za notowanie ileż to puzonów użył Beethoven w 5 symfonii), wspólnego muzykowania, poszukiwania, zdaje się być najwłaściwszym rozwiązaniem. Wychowujmy młodych muzyków, nie odtwórców, wychowujmy świadomych odbiorców, nie zlęknionych słuchaczy, bojących się wyrazić własną opinię,
I tu powracamy do sedna sprawy – „sztuka odzwierciedla w istocie widza – nie życie”. Ponieważ sztuka dźwięków prezentuje także wykonawcę, to zwłaszcza na szczeblu akademickim powinniśmy pomóc tym młodym muzykom odkrywać własną osobowość. Ten przedziwny ekwiwalent determinuje prawdziwość i siłę oddziaływania sztuki! Nie możemy zatem wychowywać cichych i pokornych uczniów, wykonujących nasze rozkazy. Nie przekazujemy przecież tylko stale zmiennej, kruchej, nietrwałej na odkrycia wiedzy, lecz sposób odczytywania, doświadczania, przeżywania świata wewnętrznego i zewnętrznego. Osobowość artystyczna jest czymś na co czeka nasz odbiorca. To wyjątkowość, niepowtarzalność. To świadomość sensu w poszukiwaniu. Uczmy studentów dawnych stylów harmonicznych, ale otwierajmy ich na poszukiwanie własnego języka! Pokazujmy im sposoby odczytania partytury lecz zaszczepiajmy w nich konieczność indywidualnego doświadczenia. I wreszcie – przypomnijmy im, że mają słuchać wykonywanej przez siebie muzyki z miłością i zachwytem, bo tylko w tym tkwi sens wielogodzinnego przygotowywania się.
Odkrywanie osobowości odbywa się w 90% procentach poza pracą przy instrumencie, ba! poza nauką w ogóle. Tu tendencje, sposób życia, otwartość, poszukiwanie inspiracji w nieoczywistych lekturach, miejscach, u niezwykłych ludzi stanowią najważniejsze bodźce. Nasze przeżycia uczą nas oswajać się z emocjami, doświadczać ich w pełni, nie tylko w teorii afektów, która naprawdę ciekawiej brzmi w zaangażowanym wykonaniu niż wygląda na papierze…