april again

april again

Dramatyczna nieprzystojność chwili. Przeistoczenie nieskrępowanych zabarwień temperamentu. Kosmiczna metamateria zmysłowości. Song o pewności niestabilnej egzystencji bytu, w ontycznej strukturze pytania o sensy utajone. Nawet gdyby pewność stanowiła odniesienie długofalowe, to prowadziła by twórcę tylko w stopniowe utwierdzanie się w bezkresnym bezsensie nieustannego płodzenia. Działanie to – choć pozornie niewidoczne, nienachalne – nadbudowuje piramidę nadpotrzeb do ekstremalnie niebotycznych pożądań, za którymi nie ma już władania czasem, zatapiania się w bezczasie, poczucia stąpania po bezkresnej, rajskiej przestrzeni idei, sakralnego zasłuchania, z którego żadna demagogiczna ideologia nie byłaby w stanie nas wytrącić.

Nadmierna produktywność stanowi zachwianie naturalnego nurtu trwania w świecie, w zgodzie z prawami, dzięki którym wciąż możemy na nowo „odkrywać”, żegnać nieugiętą pewność, by z ekscytacją powitać to odnowione doznanie, wynikające z cyklicznego przeistaczania się. W perspektywie mikrostruktury – doświadczanie stopniowości zmiany, uzmysławia podmiotowi odczuwającemu zunifikowany świat zewnętrzny i wewnętrzny, nieugiętość perspektywy przemijania, ale także moc świadomego odradzania się, będącego największym przymiotem głębokiego, czułego obserwatora. Kwiecień to najdoskonalszy miesiąc, niestanowiący przecież tylko przedsionku do upragnionego, letniego bogactwa, do nabrzmiałych owoców, które z radością, lubieżnością chcielibyśmy już teraz – tuż po Wielkanocy – łapczywie zbierać i kolekcjonować. A jednak. Kwiecień to nieustępliwe, stopniowe, odważne kolorowanie świata – personifikacja uniesień w ich pierwotnym stadium – gdyż rozkwit, jest w tym wypadku wynikiem stopniowego narastania z pierwotnej praidei.

I znów niespodzianie, nieopatrznie, otaczają mnie te fale fraz stopniowo, acz bezkreśnie, nieustępliwie owładniających całą strukturę zmysłów, wyczulonych na pierwsze promienie na nowo odkrytego słońca. Chorał E-dur Francka, Sonata B-dur Schuberta, Requiem Niemieckie Brahmsa. Utwory niejako bezkarnie pęczniejące, uczące mnie na nowo szerokiego, wolnego, błogiego oddechu ponad przyczynowością. Można by powiedzieć, że jest to odczucie przedkoncepcyjne, przedideowe, gdyż bezgranicznie czuję i doświadczam tego nieposkromionego stawania się, tej pierwotnej energii tworzenia, tego pozawerbalnego komunikantu, zachęcającego do nieskrępowanego wyruszenia w drogę po czarujące i nieznane, wiele razy już przeżyte doświadczenia. Myślę, że jako wykonawcy musimy posługiwać się wszystkimi zmysłami, których tak na codzień nie doceniamy, traktując je jako mechaniczne narzędzia do realizacji zamierzonego celu jakim miało by być „dobre wykonanie utworu”. A oczy nie służą przecież tylko do czytania nut, dłonie nie służą tylko do uderzania właściwych klawiszy, uszy nie służą tylko do korekty niedoskonałości intonacyjnych. Jesteśmy wyposażeni w prawdziwy arsenał odczuwania, dzięki któremu nasza fraza, może stać się nośnikiem doznań ekstremalnych, niezapomnianych, z pogranicza realności i sakralnej wręcz metafizyczności. Zmysły są katalizatorem barw, niuansów, niedopowiedzeń, zapachów – bogactwa otaczającego każdą świadomie zatopioną w życie jednostkę. Z ich czułego wykorzystania w muzyce, spotykamy się jak w nowej przestrzeni – ekstremalnie ekstatycznej – choć niebywale nietrwałej. Może dlatego sztuka dźwięków jest tak bliska naturze? Z powodu swej wrodzonej nietrwałości, cykliczności? W związku z przemijaniem i ekscytacją kolejnymi, nowymi narodzinami…?

Ten skromny tekst, to po prostu wyraz mojej wdzięczności dla kwietniowości. Pochwała tej wciąż jeszcze wyjątkowej, niestabilnej emocjonalności, która wyrasta z podziemi zimowego uśpienia, i tej metanostalgii, która pobudza nadmiernie romantyczne tony, by wraz z aprilową feerią kolorów dać upust wszelkiej zastygłej w bezruchu duchowej tęsknocie.

„Wóz nurza się w zieloność i jak łódka brodzi, Śród fali łąk szumiących, śród kwiatów powodzi, Omijam koralowe ostrowy burzanu.” /A. Mickiewicz/