Ad astra

Ad astra

W pionie i w poziomie. Ciągi uporządkowanych schematów. W górę i w dół. Wolniej. Szybciej. Spokojniej. Dzień w dzień. W upiornym przeświadczeniu o konieczności. Niezbywalnej konieczności wypracowania dziennej normy. Choć zdrowy rozsądek może podpowiadać na różne sposoby, że ta utarta droga nie prowadzi do upragnionego celu. Choć organizm buntuje się, sygnalizując wszelakimi dostępnymi w sposobami… „WYSTARCZY!”. Na nic zda się jego pomoc. Informowanie o narastających problemach. Raz wdrukowany schemat musi być powtarzany żeby osiągnąć „sukces”. Ćwiczyć, ćwiczyć i jeszcze raz ćwiczyć. Gdzie kończy się to szaleństwo? Tak zdroworozsądkowo – czy jest limit bólu który zadajemy sobie chcąc uspokoić myśli, zagłuszyć sceniczną niepewność? Skoro naturalna bariera ochronna jaką jest nasz organizm sygnalizujący wyczerpanie, zmęczenie jest ignorowana, to co może uchronić nas przed mechanicznym powtarzaniem dobrze znanych już struktur? „Ćwicz mniej, a skuteczniej” – brzmi jakoś podejrzanie. Bo co jest wyznacznikiem skuteczności? Nauczony materiał? Opanowane problemy techniczne? Kiedy możemy mieć pewność, że godzina na prawdę wystarczy? Czyliż pięć godzin nie brzmi jakoś tak poważniej, dumniej, dostojniej? Można wtedy ponarzekać, że jest się zapracowanym, a więc w świetle współczesnego funkcjonowania – kimś „ważnym”. Na domiar złego nie można pozwolić sobie na przerwy. Jedyną wymówką jest nałogowe palenie tytoniu. A przerwy można spędzić w różny sposób. Ważne by oderwać się od problemów, które czasem nie chcą dać się rozwiązać przy instrumencie. No cóż, z czysto rozumowego punktu widzenia, niektóre utwory tak po prostu już są karkołomne techniczne, bowiem przekraczają granice tego co naturalne. Jednak z problemem nie zawsze trzeba się mierzyć, można go na przykład obejść. Wystarczy spojrzeć na niego z innej perspektywy – brzmieniowej, kolorystycznej, formalnej. Z perspektywy twórcy, nie realizatora! Tak, niestety, instrument czasem nas ogranicza. Pewnie nie on sam, a nasze rzemieślnicze podejście. Pamięć palcowa jest bardzo niepewna, ograniczona, więc jeśli na niej próbujemy budować swoje wykonania, to musimy spędzić mnóstwo godzin przy instrumencie, żeby stale nabierać pewności. Dziwnie tak, usiąść przed partyturą i wykonywać ją w ciszy. Słuchać bez fizycznego wydobywania dźwięku. Pozwolić by muzyka rodziła się w głowie, nie w palcach. Jednak sposób ten pozwala nam spojrzeć na utwór z zupełnie innej perspektywy. Nabrać dystansu, ogarnąć formę…oddychać! Wówczas to, siadając do instrumentu odczujemy znaczącą przemianę w potrzebie i jakości ćwiczenia. Skupimy się na poszukiwaniu tego wyjątkowego brzmienia, które sobie wyobrażaliśmy. Ćwiczenie stanie się zaangażowanym słuchaniem, a nie tylko i wyłącznie upiornym powtarzaniem, w którym z braku kreatywności, spokoju, celu, katujemy się niezliczonymi błędami, które trzeba „wgrać”. Gdy odnajdziemy w sobie owe wyższe stany muzycznej świadomości wówczas okaże się, że jesteśmy w stanie zrobić więcej w relatywnie krótszym czasie. Nie działamy już tylko mechanicznymi odruchami, które przecież angażują bardzo skromne obszary w mózgu, lecz spoglądamy na utwór całościowo, obejmując wiele aspektów, angażując wszystkie zmysły. Jest to także odpowiedź dla tych, którzy pytają „co” i „jak” ćwiczyć gdy utwór jest już „zrobiony”. Wtedy upiorne, mechaniczne powtarzanie bardzo szkodzi utworowi i naszej samoocenie. Nie ma co zagłuszać niepewności. Trzeba zrobić krok na przód. Odważny krok w kierunku zespolenia się z wykonywanym dziełem.