a tempo

a tempo

„Czasoprzestrzeń nie jest płaska, lecz zakrzywiona lub pofałdowana przez rozłożoną w niej energie i masę” (Hawking)

Każdy doświadcza na codzień względności czasu. Poczucia, że godzina trwa ledwie sekundę, lub przeciwnie- kilka minut niemiłosiernie ciągnie się jak długie, zimowe noce. Zwykle to oczekiwanie wiąże się z subiektywnym spowolnieniem wskazówek zegara. Akcja zwykle toczy się wartko, przemijając z każdą łapczywie chwytaną sekundą. Zasadę tą obrazuje domino, które wpierw mozolnie układamy, by później w mgnieniu oka spektakularnie dokonać destrukcji. Czas jest tylko umową między ludzką, ułatwiającą współżycie, działanie, organizacje przestrzeni świata. Ten zewnętrzny zegar w który wszyscy jesteśmy zaplątani pomimo swej niezmienności, zdaje się stale przyśpieszać w imię postępu. Człowiek żyjący w XIX-stym stuleciu odczuwał niezawisłość czasu zupełnie inaczej niż jego powojenni przodkowie, zaś my zakrzywiamy czasoprzestrzeń już do potęgi. Podróż z Polski do Paryża w 1850 wiązała się z przynajmniej tygodniową przeprawą przez kolejne kraje, miasta, gospody. Z jednej strony wędrowiec obarczony był ogromnymi trudami podróży- z drugiej jednak, stopniowo doświadczał zmiany klimatu, kultury, tradycji i wierzeń. Nic więc dziwnego, że motyw wędrówki, tak żywo odbił się w sztuce tamtego stulecia. Robinsonada obrazowała wewnętrzną przemianę człowieka- kolejne etapy zmagania się ze zmorami espritu. Przyśpieszenie jakim było pojawienie się koleji, a później także samochodów, skróciło jedynie dystans, nie zminimalizowało jednak etosu wędrowca do przemieszczania się z punktu do punktu. Ten obraz zdobywcy, który w przeciągu trzech godzin „przenosi się” o 2000 km zarezerwowany jest dla naszej rozlatanej współczesności, która oferuje nam liczne skróty, bez możliwości dłuższego pozostania na wybranym przystanku. Jak zatem my odbieramy czas? Jako przeszkodę czy jako narzędzie? Czy wciąż jeszcze dostrzegamy jego nieuchronność, względność, indywidualność? Dla muzyka czas jest tworzywem podstawowym niczym kamień dla rzeźbiarza. Kreujemy czas od początkowej, aż do końcowej ciszy, która zawsze pozostanie świętością. Naginamy biegnące minuty, układając je pod dyktad muzycznego tempa. Z jednej strony przyśpieszamy co jest naturalnym odbiciem codzienności- z drugiej strony odradza się nurt dążący do stonowania tempa wbrew współczesnej naturze. Podobnym zabiegiem jest kompozytorski minimalizm, który staje w opozycji do dzisiejszego hałasu i pędu, stawiając starogreckie katharsis na pierwszym miejscu. Muzyczna medytacja lekarstwem na współczesność. Zagadnięty ostatnio problemem czasu przez Przyjaciela dostrzegającego interpretacyjną przepaść między wykonaniami Schweitzera, Vierna i Widora, a współczesnymi wirtuozami, pomyślałem o kompromisie, który pozwala nam nawiązać kontakt z publicznością. Ci zgromadzeni na sali ludzie wchodzą w przestrzeń sztuki wprost z rozbieganego, rozdzwonionego świata, oczekując dawki emocji współmiernej do tego napięcia, które odczuwają na codzień. Emocjonalna amplituda dzisiejszego melomana poszybowała w górę z przyczyn niezależnych od muzyków. Łatwo zaobserwujemy to zjawisko analizując zmianę odczuwania dynamiki na przestrzeni ostatnich 200 lat!(fortepian Erarda, a współczesny Steinway…) Tempo nie jest tu nadrzędnym przekaźnikiem. To tylko termometr naszego wewnętrznego świata. Konfrontacja indywidualizmu z kolektywizmem. Nadrzędną wartością jest treść, którą przekazać możemy według subiektywnego odczucia w tym, a nie innym tempie. Ekstremalne adagia kipią napięciem harmonicznym, zaś porywcze con fuoco, skrzy się barwną artykulacją i namiętnym frazowaniem, nie zaś samym galopem. Czas jest dla muzyka darem, nie przeszkodą. Ogromne znaczenie ma w tej materii tzw. słuch wewnętrzny, który obejmuje całościowo strukturę utworu. Przyśpieszamy żądając możliwości zwolnienia. Działamy mniej płynnie dzieląc czas na zagospodarowany słusznie i nikczemnie zmarnowany, a czas należy do nas, nie do życiowych poradników…